Palec zadrżał. Szyja przekręciła się,
przywracając kręgi do swych dawnych miejsc. Rozległ się żałosny skowyt,
poprzedzony nieudaną próbą chwycenia choćby cząstki powietrza. Rozbrzmiał trzask.
Kornelia otworzyła oczy. Plecy wycięła w łuk,
biorąc głęboki haust powietrza. Spojrzała w prawo, potem w lewo i jeszcze raz w
prawo, widząc to samo miejsce, które ostatnio pamiętała. Podniosła się do
pozycji siedzącej, łapiąc za pieczącą szyję. Opuszkami musnęła po ledwo
widocznej, lecz wyczuwalnej, linii ciągnącej się przez połowę skóry szyjnej.
Jej myśli kotłowały się, gotowały, nie wiedząc, gdzie mają dotrzeć i czego
szukać. Wspomnienie momentu, w którym Erik ot tak podszedł do niej i wykręcił
kark, przyprawiały o dreszcze. Zginęła... Została zamordowana...
Spojrzała ku ciemnemu niebu obleczonego w
miliony gwiazd złocistych rozsiewanych z powozu bogini nocy; piękne i żywe,
oplatające swym ciepłem zimną skórę martwej dziewczyny. Konie najechały
kopytami na pałac Zeusa, strącając jedną ze swych drogocennych gwiazd. Złota,
przyobleczona w najdoskonalszy pył pociągnęła za sobą długi sznur własnego
ciała, pozostawiając kraniec w powozie, jakby w nadziei na powrót do swej
ukochanej pani.
Kornelia klęknęła nad przepaścią, dłońmi
dotykając krawędzi, pod którą wiła się rzeka Hadesu. Gwiazda zaśpiewała cichą
pieść, błagając, by jej życie nie uszło na marne; by życzenie zostało
wypowiedziane.
— Proszę, daj mi żyć — wyszeptała.
Mrugnęła, dając spłynąć łzom z jej oczu. Kropelki
opadły na jej dłonie, odbijając się głucho, niemal niesłyszalnie.
Szare, gęste chmury zebrały się wokół jasnej
głowy Selene, przysłaniając jej blask i spowijając ziemię bogów ciemnością.
Spadająca gwiazda rozmyła wraz z cieniem przysłaniającym księżycową poświatę; w
ciszy i samotności.
Kornelia sięgnęła, pragnąc pochwycić choćby
ostatnie drobinki gwiazdy; dać im spaść obok siebie, by życzenie stało się
prawdą. Pył znajdował się za daleko, a ona niczego nie widziała.
Ręce opadły bezwładnie na ziemię. Beznamiętnie
spojrzała ku niebu — obraz zamazały łzy sączące się z jej przekrwionych oczu.
Przycisnęła palce do szyi, szukając oznak wciąż bijącego serca — nie odnalazła
choćby najmniejszego pulsu. Wstrzymała oddech, czekając, aż w szaleństwie
zacznie błagać o wzięcie wdechu — nic takiego nie nastąpiło.
Nie znajdowała już żadnej nadziei na powrót do
domu. A jeśli nie żyła, to jak miała teraz odejść w spokoju do krainy zmarłych?
Czy jej przeznaczeniem było pozostać na wieki samotną na Olimpie?
— Proszę, pomóżcie mi — rzekła błagalnie, chyląc
czoło aż do ziemi. Żaden bóg nie przychodził do niej z ratunkiem. — POMÓŻCIE
MI! — wrzasnęła, uderzając pięściami o ziemię. Jedna za drugą waliła w podłoże,
zdzierając sobie skórę z dłoni, która zaraz goiła się, jakby rany nigdy tam nie
było.
Pragnęła, by te pięści dosięgły Eleonorę; by
doznała cierpienia, jakie teraz ona sama musi znosić. Gdyby nie ta kobieta, jej
naznaczenie i rozkaz, nadal żyłaby spokojnie z Penelopą w cichym Lublinie.
Zatrzymała ręce tuż nad ziemią. Uniosła je na
wysokość twarzy, wbijając wzrok w palec, na którym wciąż widniała niewielka
ranka po skaleczeniu.
Gwałtownie wstała, rzucając się ku dawnego
obozowisku. Odgarnęła część liści, które zebrał wiatr, znajdując połamane
lusterko. Wzięła jeden z najostrzejszych fragmentów. Dłoń położyła na skałę.
Zamachnęła się, zamierając w połowie ruchu. Zawiesiła ją w powietrzu, z
wypisanym bólem na twarzy drżąc. Odwróciła głowę, przymykając powieki. Ścisnęła
kawałek szkła, przecinając skórę. Stróżka krwi spłynęła po jej ręce, aż
wsiąknęła w ubranie.
Rozluźniła uścisk, uwalniając fragment lustra,
który upadł tuż obok jej stopy — zakrwawiony i nikomu niepotrzebny.
— Powiedziała, że mogę oderwać sobie palec —
stwierdziła całkowicie obojętnym głosem.
Pojedyncze pasma światła księżyca przebijające
się przez rozrzedzające chmury padły na Kornelię. Wokół zajaśniało.
Usłyszała czyjś krzyk. Odwróciła się, nie
zauważając w ciemnym lesie nikogo ani niczego. Jęknęła zawodząco, w duchu
robiąc sobie nadzieję, że ktoś ją znajdzie i zakończy ten bezsensowny los...
Za jej plecami rozległy się czyjeś kroki.
Otworzyła szeroko oczy, rozglądając wokoło. Nie, nie wydawało jej się. Ktoś
szurnął gałęzią, potem nadepnął na kilka, rozłamując w pół. Wyraźne,
jednoznaczne dźwięki docierały do jej uszu, napawając szczęściem.
Przesunęła się, rozgniatając resztę kawałków
lustra. Wytrzepała but, lecz kawałki szkła wciąż pozostały na podeszwie.
Podskoczyła na jednej nodze, tracąc równowagę. Przemieściła się w prawo, potem
w lewo, aż doskoczyła do drzewa, opierając się o nie plecami. Palcami wydłubała
ostatnie kawałki. Przetarła odruchowo czoło — mimo wysiłku na powierzchni nie
pojawiła się choćby kropelka potu.
Penelopa wyskoczyła zza drzewa, gnając przez
prostą ścieżkę ku Kornelii. Dziewczyna stanęła nieruchomo. Zamknęła oczy,
otwierając je po kilku sekundach. Mara nie zniknęła. Penelopa faktycznie biegła
ku niej. Uniosła instynktownie dłoń. Pomachała. Krzyknęłaby. Powiedziałaby
cokolwiek. Zawołała. Słowa ugrzęzły w gardle. Poganiała najdroższą siostrę
dłonią, machała ku sobie, by przyspieszyła. I tak faktycznie się stało.
Nogi zadrżały. Poruszyła się, podchodząc powoli
ku dawnemu ognisku. Obie zbliżały się ku sobie, wyciągając ręce, by w końcu
złączyć je i wspólnie wrócić do domu.
Penelopa pochyliła się na prawy bok, ręką
sięgając po najbliższą gałąź. Liście zerwały się, zostając uwięzione w dłoni
dziewczyny. Ona sama poleciała w dół wzniesienia.
— Nie — szepnęła Kornelia.
Kopnęła w resztki ogniska. Popiół uniósł się
wraz z wiatrem, zanosząc się ku jaśniejącemu niebu. Resztki pyłu pozostały na
bucie Kornelii. Niewielki płomyczek rozżarzył się z ostatnich iskierek
kryjących się pod warstwą popiołu. Zaraz jednak zgasł.
Wyciągnęła dłoń, idąc ku miejscu, w którym
jeszcze chwilę temu stała Penelopa. Chwiała się na obie strony, nie potrafiąc
zachować równowagi. Łzy spływały po jej białych jak śnieg policzkach
nieustannie. Przecierała powieki co chwilę; bezskutecznie. Wokół oczu nawet nie
powstały zaczerwienia. Nie czuła żadnego pieczenia.
Nogi zwiotczały, uginając się w kolach. Kornelia
usiadła tuż przy pniu jednego z drzew. Poddała się ze świadomością, że już nie
wróci do domu...
Niebieska wstążka zawisła nad jej głową, lekko
muskając o czoło.
Odepchnęła ją, jak denerwującego komara. Wstążka
ponownie połaskotała ją po twarzy.
— Zostaw... — zaniemówiła.
Sięgnęła po lewitującą wstęgę, której końca nie
widziała. Wychyliła się. Niebieskie pasmo materiału ciągnęło się w kierunku, w
którym spadła Penelopa. Chwyciła za wstążkę. Pociągnęła ją. Ktoś po drugiej
stronie odpowiedział jej. Szarpnęła jeszcze mocniej.
Uklęknęła. Nawinęła na dłoń fragment, potem
kolejny, aż stworzyła kilkucentymetrową warstwę niebieskiej wstążki.
— Wszędzie cię szukałam — powiedziała. —
Dlaczego nie chciałaś się wtedy znaleźć? — spytała, jakby oczekując odpowiedzi.
Wstążka opadła swobodnie na ziemię. Nikt jej już
nie ciągnął, nikogo nie było po drugiej stronie, lecz ciężar spadł z serca
Kornelii. Czuła się lżejsza, spokojniejsza, bo wiedziała, że Penelopa jest już
bezpieczna.
— Mam ją chronić, prawda? — zadała pytanie
wstędze.
Pociągnęła za dłoń Kornelii.
— Dobrze, zrobię to... Tylko... — Zamilkła na
moment. — Co mam zrobić?
— Jak słodko. — Lamia syknęła, wychodząc zza
drzew. — Mała, biedna dziewczynka zginie — zaśpiewała lekko drżącym głosem. —
To nie ja, oj nie, to wina Fobosa! — wrzasnęła, przejeżdżając pazurami po korze
i rozdzierając ją. — I Erika — dodała spokojniej. — Mała, słodka Penelopa
zginie... Jak miło...
Przeszła obok Kornelii obojętnie, rannym ogonem
zahaczając o korzeń.
— Lamia — szepnęła, nie mając żadnych
wątpliwości, kogo napotkała na swej drodze.
Przyciągnęła kolana do piersi, otulając łydki
ramionami. Nie trzęsła się. W sercu nie biło serce. Jednak wciąż czuła ten
nieustająco narastający strach. Jedne myśli prześcigały się za drugi,
przedstawiając najgorsze scenariusze, jakie mógł tylko zgotować jej umysł.
Przecież ból nie opuścił nawet po śmierci. Cierpiała. Co jeśli Lamia wyrwie jej
nogę? Odrodzi się, by znowu poddać się torturom?
Jedna z gałęzi trzasnęła.
Odruchowo zasłoniła usta, ściskając palcami
policzki. Niewinna wiewiórka przebiegła wzdłuż wystającego korzenia drzewa,
biorąc w pyszczek niewielką gałązkę. Kornelia westchnęła cicho, z ulgą
uwalniając się z uścisku.
— Penelopa — wysyczała Lamia, oblizując nadęte,
suche wargi — gdzie jesteś? — dokończyła z nutką ponętności w głosie. Oparła
się łuskowatymi plecami o korę, przesuwając ogon małymi fragmentami w bok.
Usiadła po drugiej stronie tego samego drzewa, za
którym skrywała się Kornelia. Dłoń Lamii powędrowała ku górze. Napięła mięśnie,
wysuwając pazury do końca. Ich gładka powierzchnia zalśniła od blasku powoli
chowającej się głowy Selene.
— Maleńka zza drzewka — zaśpiewała, postukując
końcem ogona w mech. — Wyjdziesz? Czy ja mam cię wynieść?
Kornelia zadrżała. Po raz pierwszy odkąd umarła.
Jej serce poruszyło się w delikatnych podskokach, narastając z każdym
uderzeniem. Dlaczego? Dlaczego właśnie teraz? Wszystko, co do tej pory poznała,
zdawało się zanikać wraz z blednącą Selene, która ustępowała miejsce rydwanowi
Heliosa. Pierwsze promienie słoneczne przebiły się z chmur z wysokiego
sklepienia. Konie zarżały, a wraz z nimi wrzasnęła Lamia. Rzuciła się ku ziemi,
gdy słońce musnęło niezagojoną ranę. Łuski zleciały z ogona, a kobieta ułożyła
się w kupce liści, poddając głębokim konwulsjom.
— Wyjdę — oświadczyła Kornelia.
Chwyciła za kawałek lustra, wbijając go w ranę.
Z ogona trysnęła krew. Echo zaniosła krzyk Lamii między krainą bogów, szerząc
ostrzeżenie nadciągającej walki. Kornelia obeszła cierpiącą kobietę, uciekając
wzdłuż przepaści. Jeleń przebiegł obok niej, porożem zahaczając o skórę
dziewczyny.
— Odejdź — nakazała zwierzęciu — bo zaraz
zginiesz.
Parsknęła śmiechem. Powinna ratować siebie, a
nie myśleć o jakimś przypadkowym zwierzęciu. Przynajmniej nie w tym momencie.
Skręciła w prawo, znajdując polanę, na którą wcześniej weszła razem z Penelopą.
Zakręciło się w jej głowie. Niekończące się odbicie jednego miejsca wirowało w
jedną, potem w drugą stronę, wydając się zmierzać ku nieskończoności. Odwróciła
się — ta sama polana. Zatrzymała — przed sobą widziała tylko polanę. Gdzie nie
patrzyła, gdzie nie uciekała wzrokiem, wszędzie kroczyła za nią ta sama polana.
Zacisnęła szczękę.
— Dasz radę, dasz radę — powtórzyła sobie,
słysząc w oddali trzaski łamanych drzew — Lamia zmierzała ku niej.
Samotnia łania przeszła przez polanę, snując się
między trawami. Podskoczyła w miejscu, kopytami stukając o kamień. Wystraszona
schowała się, gdy tylko Kornelia spojrzała prosto na nią. Wychyliła pyszczek,
muskając nim o szorstką korę.
— Nie bój się — szepnęła, wystawiając przed
siebie rękę.
Poszurała o siebie palcami, chcąc zachęcić
zwierzątko, by podeszło do niej. Łania odsunęła się. Białe jak śnieg futerko
zalśniło wśród jasnych promieni Apollo. Przyjemne ciepło ogarnęło martwe ciało
Kornelii. Łania zawołała ją, podskakując na boki coraz bliżej niej.
Uśmiechnęła się.
Rozłożyła szeroko ręce, swobodnie opadając w
stos czerwono—żółtych liści. Skowronek przeleciał między koronami drzew,
siadając nieopodal. Zaćwierkał, dziobiąc ostrym dziobem w policzek Kornelii.
Dla niej te ostre ukłucia były niczym. Wszystko, co znała — nienawidziła czy
kochała — odeszło w niepamięć. Tu znalazła spokój, którego od zawsze szukała.
Żadne obowiązki, ciągłe kłótnie rodziców, gonitwy za dobrymi ocenami i
stypendium nie zawracały jej głowy. Nie potrzebowała już martwić się, czy z
dnia na dzień ojciec nie straci pracy, a matka nie przestanie interesować
rodziną. Cicha, oderwana od świata polana milczała; nie krytykowała, nie
oceniała. Spełniała marzenia, wydobywając najpiękniejsze wspomnienia, aby można
było przeżyć je na nowo.
Kornelia nie potrzebowała wracać. Po co? Do
niebezpieczeństwa? Do świata, w którym umarła? Do rodziny opłakującej ją na
pogrzebie?
Wystarczyło rozłożyć na trawie, wytarzać wśród
liści i pozostać na zawsze w raju, do którego trafiła.
Skowronek znowu zaśpiewał, poskakując w miejscu
i przechylając na bok niewielki łebek. Kornelia położyła się na boku, machając
nogą i śmiejąc się równocześnie. Opadła na brzuch, wzdychając z ulgą. Na jej
sercu zrobiło się lżej. Ciężar całkowicie opadł, a lekkość zawitała szybko i
bez żadnego „ale”.
Jelonek stanął nad dziewczyną, smyrając po
włosach. Machnęła ręką, odtrącając złośliwego mieszkańca polany. Zwierzę
przeskoczyło nad nią, jeszcze raz zahaczając noskiem, tym razem o szyję.
— Zostaw mnie — powiedziała od niechcenia.
Odepchnęła jelonka. Dłoń bezwładnie opadła w
kopiec kreta, na którym poczuła coś lepkiego, o podejrzanym, zaokrąglonym
kształcie. Otrząsnęła się, mocno ściskając odnaleziony przedmiot. Wyprostowała
się, nagle łapiąc za plecy, przez które przeszedł bolesny impuls, jak gdyby od
kilku godzin leżała w jednej pozycji. Zmarszczyła czoło, zauważając, że coś
jest nie tak. Na polanie było za pięknie, za idealnie. Nawet gdyby życzyła
sobie tego, nie umiałaby zostać tu dłużej. Nie przynależała tutaj — teraz to dopiero
rozumiała. W tym jednym przyznawała Erikowi rację — wchodząc na nią, minęły się
z Penelopą z niebezpieczeństwem.
— Erik…
Jedno niefortunne zdarzenie, jedno wspomnienie z
krainy bogów, o którym najbardziej pragnęła zapomnień, teraz pochłonęło ją w bezdennej,
niekończąco odtwarzającej się wizji.
Erik odciął jej ucho.
Przełknęła ślinę, przymykając powieki. Sięgnęła
na bok głowy, zatrzymując palec niemalże przy samym uchu. Puknęła się w czoło.
Dlaczego w tak nieznaczących momentach musiała zachowywać się jak tchórz?
Skrzywiła się. Niezależnie od tego, czy karciła siebie, czy dodawała odwagi,
nadal wahała się.
W końcu sięgnęła do ucha… Napotkała jedynie
klejącą się, zasklepiającą ranę. Zacisnęła pięść, zgniatając własne ucho, które
podniosła z ziemi.
Wstała na równe nogi. Zamachnęła i wyrzuciła
ucho daleko, nawet poza granice polany.
— Pomóż mi wyjść — zwróciła się do jelonka.
Uciekł, udając, że nie istnieje. Puszysty ogonem
zakręcił się, wystając zza skały.
— Proszę, pomóż mi wyjść — powtórzyła ostrzej,
chwytając za gałąź. Złamała ją w pół, gdy cierpliwość zaczynała się kończyć. —
Muszę pomóc Penelopie. Chyba nic innego mi nie… — Zamilkła w połowie zdania,
przegryzając wargę aż do krwi. Rana zasklepiła się tak szybko, jak powstała.
Przyklęknęła, chyląc czoło przed strażnikiem
polany. Nie znajdowała innego wyjścia. Może okazała zbyt mało pokory? A może
zwyczajnie była godna, aby w ogóle prosić o przysługę?
Głucha cisza pochłonęła wszelkie dźwięki,
nakazując milczenie roślinom i zwierzętom, gdy Kornelia czekała na odpowiedź.
Łzy zbierały się do jej oczu, dzielnie trzymając się pod cienką warstwą skóry,
aby nie wypłynąć i nie okryć się hańbą przed boskim stworzeniem.
Milczenie trwało zbyt długo. Żadnego szelestu
drzew czy śpiewu ptaków, gryzienia orzeszka przez wiewiórkę bądź rechotania
żaby. Wydała z siebie ciche, nic nieznaczące westchnięcie w momencie, gdy
przechyliła głowę na bok. Blask pojawił się w jej oczach. Odbicie polany
zanikło, pozostawiając przed nią jedynie przepaść i niekończącą się mgłę, która
przysłaniała to, co znajdowało się po drugiej stronie.
Wydostała się z pułapki.
— Biedna, mała dziewczynka nie umie bawić się ze
mną — usłyszała śpiewną wypowiedź.
Splotła palce o dłoni, cicho modląc się o
ratunek i spokój. Pierwszy raz, od kiedy zaczęła zdawać sobie sprawę z własnej
śmierci, pomyślała, że teraz wystarczy jej odejść. Jednak wciąż była trzymana w
tym przeklętym miejscu. Gdzie nie postawiła kroku, tam spotykała kogoś, kto
oddalał ją od Hadesu.
Świst.
Otworzyła szeroko oczy. Spojrzała przez ramię,
dostrzegając kołyszącą się w korze strzałę. Wyjęła ją, rozpoznając piękny,
złoty kolor, który już wcześniej pragnął wbić się w jej ciało. Grot zaiskrzył,
a lekko irytujący śmiech rozniósł się z okolic pędzącego na rydwanie Heliosa.
Kilka białych piór wysunęło się zza granicy koła. Łuk zawisł tuż nad podwoziem,
ledwo trzymając się na cienkim, złocistym sznurku, który stopniowo rwał się na
samym środku.
— Dziewczynko biedna, nie uciekaj. — Ponownie
rozbrzmiał kobiecy, melodyjny głos.
Kornelią wstrząsnęło. Obejrzała się za ramię,
dostrzegając jedynie nieskończoną pustkę lasu. Lamii tam nie było. Przymrużyła
powieki, zostawiając jedynie cieniutkie otwory, przez które ujrzała powoli
wyłaniającego się z ukrycia Erosa. Bóg złośliwych igraszek zatańczył w
powietrzu, radośnie podśmiewując się ze zdezorientowanej Kornelii.
Dziewczyna wydawała z siebie warkot. Wiele ją
spotkało, niewiele mogła z zdziałać, ale szczerze irytowało ją zachowanie
Erosa, któremu z ochotą zasadziłaby kilka płaskich uderzeń w pupę.
— Dlaczego się nie śmiejesz?! — zapytał nagle,
udając tupnięcie w powietrzu. — Śmiej się ze mną.
— Ha ha — powiedziała ironicznie, wystawiając
język w kierunku boga. — Przykro mi, nie mam czasu na... — pokręciła głową, szukając
właściwego słowa — zabawy.
— Nie żyjesz, nie żyjesz, więc masz czas. Dużo
czasu, aż za dużo, więc pobaw się ze mną.
Zawisł tuż nad czołem Kornelii. Postukał kilka
razy miłosną strzałą w jej głowę, nie przebijając się przez skórę, nie raniąc.
Chwycił się za pulchniutki podbródek, rozmasowując go palcami.
— Jesteś zepsuta, bezużyteczna! — krzyknął,
wskazując na dziewczynę.
Obróciła się na pięcie, serdecznie mając dość
Erosa.
— Szukasz tej pierwszej? — spytał.
Zatrzymała się gwałtownie. Konie Heliosa zarżały,
kopytami uderzając o płomienie słoneczne, które padły za ziemię, rozgrzewając
chłodny poranek.
— Erosie, nie mam czasu... — przerwała w połowie
zdania. — Chcesz zrobić komuś kawał? Dla przykładu Aresowi, Atenie — dodała
ciszej. — Przepraszam, zapomnij. — Machnęła ręką, odchodząc od Erosa.
Skrzydełka zamachały tak szybko, że Kornelia nie
zdążyła postawić choćby dwóch kroków, a bóg znalazł się naprzeciw niej.
Uśmiechnął się, uwydatniając czerwone od radości pyzy. Zatarł rączki.
— Jaki kawał? — szepnął do ucha dziewczyny,
podskakując w powietrzu. — Jaki, jaki, jaki? — powtórzył, gdy nadal milczała.
— Przecież jestem zepsuta i bezużytecznie.
Teatralnie wzruszyła ramiona, kręcąc
jednocześnie głową. Zamarła. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak dziecinnie,
całkowicie w stylu Penelopy się zachowuje. Parsknęła cichym śmiechem. Trzeba
było tylko umrzeć, aby odzyskać poczucie humoru.
Eros nie podzielił jej radości.
— Mów! — krzyknął.
Napiął jedną ze strzał, przystawiając grot do
samego czoła Kornelii. Założyła ręce na piersi, wbijając pusty, pełen zawodu
wzrok w łuk.
— Wiesz, że jeszcze chwilę to nie zadziałało?
— Oczywiście, że tak! — Oburzył się. — Myślałem,
że się nabierzesz!
— Pamiętasz głos Penelopy?
— Dlaczego pytasz? — Podrapał się po złotych
włosach.
— Kawał polega na tym, byś udawał Penelopę —
odpowiedziała, licząc, że Erosowi spodoba się jej plan. — Niedaleko znajduje
się Lamia, która chce zabić Penelopę. Udawaj ją i zapędź na polanę z...
Przyłożył palec do jej ust.
— Cii — nakazał milczeć. — Nie mów, bo
dostaniesz karę.
— Dobrze. Ale to już nie ważne — dodała szybko.
— Jeśli zamkniesz tam Lamię, to wtedy...
— Słabe. — Fuknął, powoli odlatując.
— Zaczekaj! — Złapała Erosa za stopę. — A potem
wypuścisz Lamię...
— Nie.
Zamachnął mocniej skrzydełkami, wyrywając się z
uścisku Kornelii. Pokazał jej język, pociągając dolną powiekę w dół. Zaśmiał
się złośliwie, raz klepiąc się w pośladki, potem kręcąc całą pupą.
Straciła jakiekolwiek chęci do walki. Starała
się, naprawdę próbowała coś zrobić i nie dopuścić, by Penelopę spotkał taki sam
los. Ale co ona biedna mogła uczynić? Płaszczyć się przed bogami? To właśnie
oni stali za wszystkim, co ich spotkało.
Pociągnęła nosem, wyczuwając słodką nutkę,
przypominającą w zapachu miód.
Ptak przemknął przed jej oczami, pozostawiając
jedynie cienką jak nić linię, z której skapnęła krew. Kornelia chwyciła się za
twarz, kuląc przez niespodziewany ból.
— Penelopo, Penelopo — usłyszała śpiew Lamii.
Dreszcze przeszły po jej ciele. Rana zasklepiła
się w tym samym czasie. Obejrzała się za siebie, po czym przeszła kawałek,
wychylając się zza drzewa. Nadal jej nie widziała. Z punktu, w którym się
znajdowała, na podwyższeniu, obejmowała wzrokiem całą okolicę, lecz Lamii tam
nie było.
Gołąb zagruchotał. Usiadł wychodnie w gnieździe,
zbudowanym tuż nad samą ziemią, grzebiąc w pętli cienkich patyków. Z pyszczka
wypuścił zakrwawiony plaster miodu, który potoczył się niemal pod same stopy
Kornelii. Podniosła go.
— Mam jakieś wyjątkowe szczęście do napotykania
na zwierzęta.
Soczysty miód spłynął po jej dłoniach, skapując
wprost na jej udo. Coś nią wstrząsnęło. Zapach, słodki i kuszący, wypełnił jej
nozdrza, kusząc, by musnąć wargami kawałek plastra i skosztować tej
niekończącej się słodyczy.
Oblizała usta, wystawiając zza nie język.
Czubkiem delikatnie dotknęła pływającego po jej dłoniach nektaru. Wstrząsnęło
nią. Ten smak, aromat, ta czułość, z którą przepływał przez przełyk... Wszystko
w jednej chwili uderzyło w Kornelię niczym piorun. Wszystkie kończyny zdrętwiały.
Żal, że spróbowała boskiego daru z ogrodu bogów, przeszył martwe serce.
Chwyciła się za pierś. Ciężkie oddechy nastąpiły
kolejno po sobie. Pochyliła się nad ziemią. Żołądek przewrócił się do góry
nogami, a żółć podeszła aż do samego gardła. Gołąb usiadł na czubku głosu,
postukując dziobem, ostrym i doprowadzą cym do bólu głowy.
— Nektar i ambrozja... — padły słowa.
Krwawiący ogon wbił się w tułów Kornelii,
posyłając ją kilka metrów w głąb nieskończonego lasu bogów. Kręgosłup pękł,
rozpadając się na kilka fragmentów wraz z drzewami, przez które przeleciała.
Ból przemknął przez wszystkie nerwy, wrzeszcząc z siłą, której do tej pory nie
znała. Jej ciało zostało zmrożone. Wypluła krew, osuwając się bezwładnie na
trawę. Noga wykręciła się w drugą stronę, wydobywając białą jak śnieg kość na
wierzch. Obdarta skóra zawisła swobodnie z ramion, trzymając się na strzępach
materiału, który miała jeszcze na sobie. Nie poruszyła choćby palcem. Błagalne
prośby o darowanie życie nie przechodziły przez gardło, przez które przebiła
się złamana gałąź. Przy jednej próbie wydania dźwięku, krew trysnęła niewielkim
strumieniem, gdy reszta swobodnie przedostała się do płuc. Dusiła się.
A Lamia wiła się z uśmiechem na twarzy. Jej
piersi zadygotały. Skóra złuszczyła się, odchodząc wraz ze starymi łuskami,
które zabierały miejsce nowym.
— Boli?
0 Comments:
Prześlij komentarz