Ares usiadł na jednym z kamieni. Słońce Apolla
już dawno zaszło za horyzontem, a ciemne sklepienie oblepiło się gwiazdami.
Księżyc Selene zaświecił wyjątkowo jasno tej nocy. Bogini zawiesiła swą głowę
wysoko, kierując blask na całą ziemię. Bóg wojny spojrzał ku niebiosom,
zastanawiając się, komu przekazała ten dar poświaty: jemu czy znajdującej się
gdzieś w krainie bogów przyszłej Zapomnianej Bogini? Jakkolwiek brzmiała
odpowiedź, dla niego nie miała żadnego znaczenia. Czekał przy samym wejściu do
przepaści, nad którą miała zginąć ta dziewczyna. Innej drogi, która by do niej
prowadziła, nie było…
Wyjął zza pasa miecz i zabrudzony fragment
materiału, przeczyszczając nim ostrze skropione krwią swych przeciwników. Nawet
najmniejsza plama nie zeszła po wielu próbach starcia; wręcz przeciwnie. Każda
z nich wżarła się głęboko w ostrze, napawając Aresa dumą i niezdolną do
opisania satysfakcją. Bóg uśmiechnął się. Włożył miecz do pochwy, po czym
poprawił opaskę ze skóry lwa. Podrapał się po swej męskości.
— Oj, Fobosie, Fobosie — zwrócił się do syna. —
Zawsze rzucałem się w wir walki, zanim ta nawet się rozpoczęła, a teraz?! —
Ryknął śmiechem. — Czekam CIERPLIWIE — podkreślił — aż przyjdzie do nas ta cała
Pelerona.
— Penelopa, o wielki ojcze — poprawił go.
— Bez znaczenia, bez znaczenia. — Machnął
niechcenia ręką. — Ważne, że tu CIERPLIWIE — zarechotał — poczekamy na nią,
zabierzemy od Erika, zabijemy i mamy moc Granicy Olimpu w naszych rękach. —
Zacisnął wielką pięść i wystawiając ją przed twarz syna.
— Rozumiem — zgodził się, lekko kiwając głową. —
Pójdę jeszcze przemyć ranę — oświadczył.
— Idź, idź — machnął na niego — sam sobie
poradzę. Musisz pozbyć się wszystko, co ma związek z tą, z tą — wykrzywił twarz
z obrzydzenia, następnie splunął na ziemię — Eleonorą. Żeby dać się podejść
kobiecie — prychnął — wstyd i hańba po wsze czasy. I zostaw mi sztylet. Jakbyś
się spóźnił, to ja ją zabiję.
Rzucił ojcu ostrze.
Fobos odszedł, nie chcąc dłużej słuchać
wyrzutów, które robił mu jego własny rodzic. Zawiódł wszystkich bogów,
przyniósł hańbę, zgadzał się z tymi zarzutami, ale wysłuchiwanie ich na okrągło
nie pomagało. Serce kołatało mu ze wściekłości i z niepokoju. Mieszał się. W
umyśle pojawiały się kolejne myśli, wspomnienia — nie potrafił odróżnić tych
prawdziwych od tych, do których Eleanor go zmusiła.
Stanął nad płynąca rzeką Acheron, rzeką smutku i
lamentu. Pochylił się nad taflą i nabrał w dłonie wody. Przemył twarz,
czyszcząc ją z brudu i krwi. Brutalnie wyszarpana połowa oblicza Fobosa
zapiekła. Zasyczał z bólu. Zgiął się w pół. Nie zaakceptował tej słabości. Nie
wierzył, że zwykły ból przytłacza go.
— Przestałeś być Fobosem, prawda? — zabrzmiał subtelny,
pieszczotliwy głos.
Na powierzchni wody zebrała się śnieżna piana,
bulgocząc gorącem. Na jej powierzchni stanęła Afrodyta, ciągnąc za sobą cały
swój orszak złoty. Gołębie usiadły na ramionach półnagiej pani, subtelnie
głaszcząc dzióbkami jej lśniące włosy. Uśmiechy, Pocałunki i Pieszczoty
zatańczyły wokół niej święty taniec w czarownym korowodzie. Bosymi stopami
stanęła na trawie, a spod nich wyrosły najpiękniejsze kwiaty, jakich świat
jeszcze nie widział.
Fobos cofnął się. Napawał się jej nieskazitelnym
wyglądem, pięknem nad pięknościami, jakie zostały wydane na świat. Nic i nikt
nie dorównywało bogini miłości w jej cudowności, a mężczyzna nie potrafił
odrzucić tej nieskazitelności, która go doszczętnie pochłonęła.
— Pani — pochylił przed nią czoło — pomyliłaś
rzekę z morzem — rzucił jej żartobliwą uwagę.
— O, jaki piękny kwiat! — rzekła, biegnąc ku
wyrośniętej roślinie tuz przy wielkim dębie. Zachwyciła się jej zapachem.
Delikatną jak puch dłonią dotknęła fioletowych płatków, cicho błogosławiąc piękno,
które ujrzała. Zachichotała.
— Pani?
— Mój kochany, wydaje mi się, że jestem twą
matką. — Zamyśliła się na moment. — Jaką suknię mam włożyć na spotkanie z
Posejdonem? — zwróciła się nagle do swych sług. — Pomożecie mi, moje drogie?
Uśmiechy, Pocałunki i Pieszczoty zgodnie
pokiwały głowami, rozsiewając po całym świecie radość ukochaną.
— W takim razie, proszę, moje drogie, pójdźcie
do mego pałacu i wybierzcie mi najwytworniejszy strój.
Zawahały się.
— Ach… — Złapała się za pierś. Teatralnie
uniosła dłoń ku niebiosom i krzyknęła rzewnie: — Jednak nikt nie jest w stanie
ukoić mego biednego serca. Nawet sukni złotej nie będę mogła przybrać.
Trzy nimfy popłakały się z miłości do swej pani.
Ciepłe uśmiechy zaniosły ku bogini, obiecując w tańcu szczerym, że dokonają za
nią wyboru. Ciepły Zefir otulił trzy nimfy i zabrał je w wiosennym wietrze do
pałacu Afrodyty.
Nastała cisza.
— Mama, prawda?! — pisnęła radośnie. — Ludzie
mówią tak do swoich rodzicielek, prawda? A ty ani razu mnie tak nie nazwałeś,
kochany Fobosie… A może Pavorze?
Parsknęła niepohamowanym śmiechem.
— Nie jesteśmy ludźmi — oświadczył zdecydowanie
Fobos.
Dotknęła jego ramienia. Przesunęła się, po czym
okrążyła mężczyznę, ostatecznie zawieszając się na jego plecach.
— Jak ciepło. — Odetchnęła z ulgą. — Poznałam w
życiu wielu mężczyzn, i tych boskich, i tych ludzkich. Każdy różnił się od
każdego, ale zawsze było łatwo rozpoznać człowieka od boga. Tym razem mam
problem, kochaniutki.
Pocałowała go w policzek, po czym uciekła w
podskokach, niczym młoda łania. Siadła na mchu porośniętym wokół drzewa.
Wskazała dłonią na miejsce obok niej. Fobos nie przysiadł obok niej. Został w
tym samym miejscu.
— Afrodyto — zaczął Pavor.
Kobieta fuknęła, obrażając się. Westchnął tylko.
— Mamo — poprawił się, zachowując cierpliwość.
Twarz Afrodyty przykrył powalający, nieziemski
uśmiech, który całkowicie porwał serce Fobosa.
— Tak, synku? — spytała.
— To znaczy… — Otrząsnął się. — Jestem bogiem.
Za dużo czasu spędziłaś w klatce, mamo.
Z jej dłoni wyrosła czerwona jak krew róża.
Kolce, ostre niczym ostrza, wbiły się w skórę kobiety delikatnie ją raniąc.
Zachichotała. Cieniutka strużka krwi upadła na ziemię, rodząc kolejny klomb
kwiatowy.
— Nie musisz się o mnie martwić, kochanie.
Podała Fobosowi różę. Przyjął ją z lekkim
zawahaniem. Okazało się jednak, że wygląda jak najzwyczajniejszy kwiat, który
wielokrotnie widział w świecie ludzi.
— Kwiatki daruje się dziewczynom — zwróciła mu
uwagę.
— Słucham? — Zmarszczył czoło. Poczuł się
zdezorientowany. — Ja…
— Zapomniałeś, kochany? — Uśmiechnęła się
zabójczo. — Zawsze, ale to zawsze jestem po stronie miłości. Czy ta miłość ma
kolce czy jest piękna i nieskazitelna, zabójcza czy delikatna jak płatki róż,
O, cóż to!
Podbiegła do małego ptaszka próbującego po raz
pierwszy wylecieć z gniazda. Przybliżyła się do niego, podglądając z ukrycia.
— Niech sam sobie da radę — zwrócił jej uwagę
Fobos. — Czasem samemu trzeba wznieść się w powietrze.
Słodka pieść ptaków rozległa się na cześć
Afrodyty. Małe zwierzę wyskoczyło z gniazda. Pomachało skrzydełkami, lecz te
nie wytrzymały pierwszego lotu. Zaczęło opadać. Nagle, tuż przed samą ziemię,
nieznacznie uniósł się, potem jeszcze troszkę, aż w końcu poleciał w stronę
koron drzew.
— Piętnaście lat spędzonych wśród ludzi —
odezwała się, śledząc wzrokiem wnoszącego się ku niebu ptaszka. — Nic nie
znaczą dla nas te lata. Kochani śmiertelnicy trwają w ciągłym dążeniu do
wychwalania każdego dnia, w świadomości o nieuchronności śmierci. Lecz nie my.
— Zgadza się — potwierdził.
— A ty? — zapytała syna. — Kochanie, widzę twoje
serce. Należysz już do ludzi. Piętnaście lat to nic w stosunku do wieczności,
ale w całej swej wieczności nigdy nie doświadczyłeś tak bliskiego kontaktu z
człowiekiem. Z miłością, z radością, przyjaźnią… — Dotknęła jego blizny. —
Eleanor skrzywdziła cię, ale nie zmuszała, byś spędzał czas z Penelopą na
oglądaniu filmów. To nie ona robiła ci kawę, nauczyła obsłuchiwać ludzkie
narzędzia, przygotowywała obiady, opowiadała historie z codziennego życia,
żaliła się. Ty nie spędzałeś czasu z Eleonorą. Ty poznałeś codzienność z
Penelopą.
— Chcesz mi, mamo — dodał szybko, widząc
naburmuszoną dziecinnie minę Afrodyty — powiedzieć, że ją kocham? — spytał
wprost.
— Nikomu nigdy nie powiedziałam, że ktoś kogoś
kocha — odpowiedziała wymijająco. — Tłumaczę ci po prostu, synku kochany, że
rzeczy się zmieniają. Miłość i uczucia się zmieniają, a ja wraz z nimi. Tkwimy w
przeszłości, kiedy ty wyszedłeś do teraźniejszości. I teraz pragnę ci dać do
zrozumienia, że Pavor to twe imię. A sens temu imieniu nadała ci Penelopa. I
czy na pewno chcesz pozwolić, by spotkał ją taki los, jaki obiecał ci twój
ojciec. Nadal jesteś strachem, przerażeniem, ale to od ciebie zależy, jak
pragniesz to zinterpretować i co wolisz strzec…
Pavor poczuł w dłoni coś zimnego. Zdumiony
spojrzał na rękę, w której wcześniej trzymał kolczastą różę. Zniknęła, a na jej
miejscu pojawił się sztylet — identyczny do tego, który zdobył Ares. Złapał się
za usta i przyklęknął. Rozejrzał się za matką, lecz ta już znikła w pianie
wodnej. Zacisnął rękojeść. Wziął głęboki wdech powietrza. Dusiło go. Serce
zakołatało, jakby pragnęło wydostać się z jego ciała. Bolało, tak bardzo
bolało. Pochylił się nad taflą wody. Ujrzał swoje odbicie. Wcześniej brodząca
się rana, zasklepiła się, pozostawiając jedynie głęboką szramę. Dotknął jej —
nie doznał nawet najmniejszego bólu.
— Chcesz pomóc Penelopie? — odezwał się głos zza
niego.
Pokręcił głową.
— Po prostu mam ochotę napić się dobrej kawy. —
Parsknął śmiechem. — Penelopa robi najlepszą.
— Więc pomożesz jej?
— Boję się. Pole bitwy było łatwiejsze do
zniesienia.
— Masz sztylet. Pomożesz Penelopie?
— Tak, pomogę jej — obiecał.
Uniósł brew. Obrócił się gwałtownie. Zobaczył
stojącą przed nim driadę drzewną. Strażniczka dębu obeszła dookoła pień,
zbierając za sobą korę brązową. Jej biała suknia zafalowała wraz z liśćmi
zielonymi. Skóra przybrała kolor mchu, który obrastał drzewo przy samej ziemi.
Kobieta zerwała liść ze swojego dębu.
— Etylia — przedstawiła się.
Pavor nie mógł wyjść ze zdumienia. Niechętnie
wsłuchiwał się w historie opowiadane przez Penelopę, ale to jedno imię kojarzył
aż zbyt dobrze.
— Penelopa to przyjaciółka — wyjaśniała. —
Zginie, ale nie z rąk Aresa pana, Ateny pani czy Eleonory przeklętej. Co mam
napisać na liściu? Pomożesz jej?
— Tak, pomogę.
0 Comments:
Prześlij komentarz