[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 6.4

        

Nienaturalna siła odepchnęła Wei Wuxiana do tyłu. Lan Xichen zareagował sprawnie. Złapał nowego przyjaciela, zanim ten uderzył ciałem o lodową osłonę. Zatrzymali się w odległości nie większej niż na długość palca i opadli na podłoże, czując, że nieznana moc napiera na nich od strony nocnego nieba.

— Przepraszam, byłem głupi od samego początku — przyznał się do błędu bóg.

— Tak, powinienem wykończyć Jin Guangyao, zanim amulet przejął nad nim kontrolę — zgodził się z nim Wei Wuxian bez wahania. Teraz nie mieli jak cofnąć czasu. Mogli tylko zastanowić się nad dalszym planem.

— Znowu jestem zmuszony przeprosić, ale proszę o wyjaśnienie. Co właściwie Jin Guangyao planuje?

— To nie chodzi o plany. Plan od początku był prosty. Amulet chce przejąć władzę jako Król Duchów.

— Bez pokonania obecnego.

— Właśnie to wykorzystuje. Hua Cheng zniknął. Dzięki temu ma sposobność, żeby zgarnąć energię należącą do duchów i demonów.

— Myślisz, że…

— Ja nie myślę… Ja to wiem.

Znak pojawił się na niebie — zamknięty krąg krwawego ognia, z którego zaczęły opadać pierwsze krople krwi. Niebo zdawało się płakać. Poza areną demony i duchy zatrzymały się w jednym miejscu, oglądając nieznane im zjawisko z ciekawością. Pomimo wcześniejszego zagrożenia, znalazły znowu nową rozrywkę. Nie warto ratować tych głupców, ale ci głupcy stanowili źródło dla dalszych poczynań Jin Guangyao.

Wei Wuxian wykonał krok do przodu. Postanowił nogę, wyzwalając za jednym razem swoją potęgę. Ziemia się zatrzęsła, a jego potężny głos rozniósł po okolicy:

— Wynosić mi się stąd!

Nikt nie śmiał mu się przeciwstawić. Uciekli w popłochu, nie patrząc się za siebie. Zapanował nad nimi lęk, którego nie odczuli nawet wtedy, gdy niebiosa dosłownie próbowały odebrać im energię. Tak, Wei Wuxian zdecydowanie zgadzał się ze stwierdzeniem, że to głupcy. A jednocześnie sam wiedział, że jest głupcem. Oni nie uciekną zbyt daleko. Zaklęcie obejmowało całe niebo, a tym samym cały świat duchów, drugą stronę. Jedyny ratunek leżał w świecie ludzi i bogów, ale ani do jednego, ani do drugiego świata nie mieli wstępu.

— Jak go pokonamy? — Lax Xichen zadał najważniejsze pytanie.

Wei Wuxian od początku podejrzewał odpowiedź.

Rozerwał swoje rękawy, zaskakując tym obu mężczyzn. Nikomu nie pokazywał tego fragmentu skóry. Tylko Lan Wangji widział go półnagiego. Nawet jeżeli z tamtej nocy niewiele by pamiętał, ostrożność należało zachować, więc zasłonił wtedy swoje ręce. Prawdę znały tylko nieliczne panny młode, które obiecały jej strzec, pomimo tortur, gróźb i największego zagrożenia. Wei Wuxian nie potrzebował aż takiego oddania, ale rozumiał lęki kobiet, które wiedziały, skąd pochodzi ta tajemnica, gdzie leży jej źródło. A ta tajemnica miała swój początek w wypalonych znakach.

Od ramion aż po same nadgarstki wiły się znaki. Oplatały go jak węże, napisane koślawymi wyrazami, od których mistrz kaligrafii umarłby na zawał. Sztuką było pięknie pisać, a jeszcze większym dziełem stworzyć coś tak potwornego.

To nie była ozdoba. Hua Cheng nałożył na Wei Wuxiana swoje własne ograniczenia. Nie, żeby go uwięzić, ale by obronić przed nim samym. Moc należało wykorzystywać właściwie, a on niejednokrotnie udowodnił, że nie potrafi nią władać. Za sprawą przyzwolenia otrzymanego od samego pana podziemia, boga umarłych i księcia cierpienia, Hua Cheng uwięził moc Wei Wuxiana, by nigdy nie stanowiła zagrożenia dla losów świata.

— To koniec — ogłosił. — Przeproszę później Hua Chenga, bo nie wyraził zgody na użycie tej mocy, ale biorąc pod uwagę okoliczności, tak właśnie trzeba uczynić.

— To są… ograniczenia — doszedł do słusznych wniosków Lan Xichen. — Czy to oznacza, że…

Jin Guangyao zacisnął szczękę.

— Mistrzu… zdaje się, że zaświaty pozwoliły ci wyzwolić prawdziwą potęgę — stwierdził amulet Tygrysa Stygijskiego ustami Jin Guangyao.

Wei Wuxian też doszedłby do podobnego wniosku, gdyby nie konsekwencje zerwania tych ograniczeń. Nie nałożył ich z własnej woli, nie kryły jego prawdziwe umiejętności, a coś więcej… coś tak potwornego, że sam Hua Cheng i bogowie podziemia drżeli. Niektóre bestie należało trzymać na smyczy, bo niezależnie od starań nie dało się ich oswoić.

— Uciekaj — zwrócił się do Lan Xichena, nie chcąc, by przyjaciel niepotrzebnie stracił swoje życie.

— Ty… Nie kłamiesz — zrozumiał Jin Guangyao.

Zerknął w kierunku nieba, gdzie jego zaklęcie dochodziło do ostatniego etapu zamknięcia. Po nim miało rozpętać się piekło. Dusze zostaną pochłonięte przez krąg, zamienią się w czystą energię, która pozwoli mu w końcu przybrać własną postać. Tak myślał amulet, ale pomimo potęgi, którą reprezentował, to stracił pewność siebie. Nic nie zapewniało mu zwycięstwa.

Nie poddał się.

Wei Wuxian przez sekundę sądził, że to zawahanie przerodzi się w lęk, a ono zmusi go do odwołania zaklęcia. Tak się nie stało. Ręce Jin Guangyao zwróciły się ku niebu. Napełnił zaklęcie własną siłą, która wcześniej zdobył od widzów.

Niestety, nikt i nic go nie uratuje.

Wei Wuxian uśmiechnął się smutno, świadomy, że czas pożegnać się z Lan Wangji, pannami młodymi i Pustymi. Po tym, co się zaraz dokona, bogowie podziemia mu nie wybaczą.

Przegryzł oba kciuki do krwi. Skrzyżował ręce i po całym ramieniu rozsmarował krew, przecinając każdy ze znaków, tak by przysłoniła zaklęcie ograniczające jego moc.

— Uwo… — urwał.

Nagle z nieba trzasnął piorun. Jakaś sylwetka opadła z góry w sam środek areny. Rozległo się kolejne uderzenie — obcy, zasłonięty przez kurz przedmiot uderzył w Jin Guangyao. Broń znalazła się przy samej jego piersi. Nie miał czasu na reakcję, jego ręce były zwrócone ku niebu, wykorzystywał własną, demoniczną energię, zostając bez tarczy, która by go obroniła.

Koniec bicza zaczepił się o amulet wżarty w pierś. Jedno, nieodpowiednie szarpnięcie sprawiłoby, że Jin Guangyao zostałby ranny bądź pociągnięty w kierunku atakującego. Tak się nie stało. Wei Wuxian zamarł na moment, w zdumieniu przyglądając się mężczyźnie, który umiejętnie zakołysał biczem, wyszarpując z ciała Jin Guangyao amulet Tygrysa Stygijskiego.

Przedmiot wniósł się w powietrze i upadł prosto w ręce tajemniczego ducha.

— Jiang Cheng — wyszeptał Wei Wuxian, rozpoznając sylwetkę swojego dawnego brata. — Miałeś… odejść… — Wydał rozkaz najmłodszej pannie młodej, by ta zaprowadziła go do wyjścia.

— Zamknij się! — ryknął kultywator. — Zrobiłem, co chciałem — odparł niepewnie, odwracając wzrok od Wei Wuxiana. — Wytrzyj się z krwi i więcej nie używaj tego zaklęcia. Wystarczy, że za życia się poświęciłeś… I to nie raz.

Nie wypowiedział słowa do końca. Uwolnienie faktycznie zamarło, rozświetlając krew na jego rękach. Znaki nie zniknęły. Zdążył w porę.

Odetchnął z ulgą. Zdążył. Nie sądził, że ktokolwiek wstawi się za nim w tych okolicznościach i na dodatek zdobędzie od Jin Guangyao amulet Tygrysa Stygijskiego.

Jiang Cheng wrócił dla niego.

Wei Wuxian szybko starł krew z rąk. Nie chciała do końca zejść, więc spróbował z kawałkiem materiału, który lepiej wchłonął ciecz.

— Nie... — rozległ się słaby głos Jin Guangyao. — Oddajcie...

Kultywacyjne zaklęcie obejmujące całe niebo przysnęło jak bańka mydlana. Krwawa poświata rozmyła się, przywracając ciemność do krainy umarłych, ale ten mrok był przynajmniej wszystkim dobrze znany. W nim czuli się jak w domu i bezpiecznie.

Jednak dla Jin Guangyao oznaczało to koniec. Jego ciało było słabe, pozbawione demonicznej energii i amuletu, który utrzymywał go w tym stanie pomiędzy dwoma światami. Amulet Tygrysa Stygijskiego pochłonął wcześniej pasożyta zamieszkującego jego ciało. Wraz z wydarciem przedmiotu z piersi mężczyzny wrócił do zmysłów.

Wzrok miał nieobecny i bezsilny. Wiedział, że przegrał i jest zdany na łaskę tych, którzy nad nim zwyciężyli. Jiang Cheng naszykował bicz. Strzelił nim kilka razy w powietrzu w ramach ostrzeżenia, a za czwartym razem posłał broń w kierunku szyi przeciwnika.

Na jego drodze stanął Lan Xichen, osłaniając Jin Guangyao przed tym ciosem własnymi plecami.

— Zwariowałeś, mistrzu Lan? — Wycofał bicz, nie zamierzając krzywdzić osoby, którą darzył szacunkiem. — Dobrze wiesz, co on uczynił.

— Tak, wiem — zgodził się. Jego oblicze przepełniał ból, niezwiązany z uderzeniem, które pozostawiło ranę na jego plecach. — Przyjacielu, przepraszam, że cię zabiłem — zwrócił się do Jin Guangyao.

— Głup..cze — wyszeptał pokonany kultywator.

— Tak, jestem głupcem. — Przyklęknął przed dawnym bratem. — Gdybym był mądrzejszy, to wysłuchałbym cię w odpowiednim momencie. Może wtedy nasze losy potoczyłyby się inaczej.

— Nie... — Machnął ręką, próbując odsunąć od siebie Lan Xichena. — Moje grzechy. Moja kara.

Lan Xichen nie zgodził się i pokręcił głową.

— To nie o to chodzi. Wiem, ile zła uczyniłeś. Tego nigdy ci nie wybaczę. Żadna zbrodnia tego świata nie powinna zostać bez odpowiedniej kary. Poniósłbyś ją wtedy, jak poniesiesz teraz, ale gdybym wtedy coś zauważył, cię wysłuchał, może ulżył w cierpieniu, to wtedy czekałoby na ciebie coś lepszego?

Po policzkach Lan Xichena płynęły łzy, każda kropla zamieniała się w drobny kryształek opadający na arenę. Przysunął bliżej dłonie i zahaczył ostrożnie o delikatne, rozpadające się palce Jin Guangyao. Zbyt gwałtowny ruch mógłby rozwalić całe jego ciało, które powoli zamieniało się w proch.

— Naprawdę musiałeś dążyć tak mocno do zemsty? — pytał dalej, próbując odciążyć swoje serce z wyrzutów sumienia.

— Tak… — powiedział Jin Guangyao, a na połowie jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech, skierowany prosto na Lan Xichena. Zamknął oczy, pochylił czoło nad ziemią i wygłosił ostatnią prośbę: — Zabij mnie.

Usta Lan Xichena zadrżały. Pragnął powiedzieć coś więcej, zapewne wszystko, co dusiło jego serce przez te lata, ale prawda też była taka, że Jin Guangyao umierał. Nie zostało mu wiele czasu, a cierpiał więcej niż mógłby ktokolwiek sobie to wyobrazić.

Lan Xichen przyklęknął. W prawej dłoni ujął miecz z lodu — gładki i nieskazitelny, przez który przebijała się twarz Jin Guangyao. W końcu zagościł na niej spokój.

— Może spotkamy się w następnym życiu — odparł młody bóg, otoczony śniegiem i lodem, łzami i smutkiem.

Uniósł miecz i opuścił go gwałtownie na szyję Jin Guangyao. Na ostrzu nie został żaden ślad krwi. Ciało Jin Guangyao zamieniło się w proch, opadając na środek areny.

Łzy Lan Xichena stały się cięższe. Chmury otoczyły czyste niebo, chłód objął całe zaświaty, które po ustaniu niebezpieczeństwa zaczęły z niedowierzaniem patrzeć na kolejny fenomen. Z nieba zaczął sypać drobny śnieg. Spokojna, kojąca toń bieli zasypała w ciągu chwili całe Miasto Duchów. Demony wyszły na ulicę, ujmując z ciekawości chłodny pył, który znały jeszcze za życia. Duchy cieszyły się cudnym widokiem, przypominającym im radosne dni, kiedy wraz z rodzinami oglądali zasypane pola. Ten krajobraz pozwolił im pójść na drugą stronę, dając sobie szansę na reinkarnacje. A bogowie tylko stali zdumieni potęgą jednego bogów, którego do tej pory nie szanowali, którym szydzili i uznawali, że niesłusznie znalazł się wśród nich.

Wei Wuxian przyklęknął obok Lan Xichena. Położył mu dłoń na ramieniu i pocieszył:

— Tym razem się pożegnałeś.

Lan Xichen otarł bladą twarz.

— Nie — zaprzeczył. — Tym razem przygotowałem się na pożegnanie.

Wstał. Oddalił się kawałek dalej, smutek ukrył za lodową maską obojętności i chwilę później zniknął wśród śniegu, zamieniając się w tysiące płatków, które powędrowały w kierunku królestwa bogów.

Nareszcie Wei Wuxian mógł przystąpić do działania. Lodowa tarcza osłaniająca arenę roztopiła się, zalewając wodą trybuny i kawałek ziemi za nimi. Ominęła na szczęście platformę. Wei Wuxian zaklaskał, przywołując Pustych. Zjawiło się ich trzech, najwierniejszych i najsilniejszych, którzy towarzyszyli mu od pierwszych dni, gdy stał się sędzią.

— Zbierzcie prochy, a potem wsypcie je do podziemia. Niech spędzi wieczność wśród męczarni — rozkazał swoim sługom.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!