— Kraty zniknęły,
strażnik niczego nie widział, a ty spałaś całą noc.
Potwierdziła
kiwnięciem.
— Na dodatek mówią, że zabiłaś króla lasu, doprowadziłaś do śmierci setek ludzi i jeszcze wszystkiego się wypierasz? — kontynuował Darezen.
Lucy znów
poruszyła głową w dół i w górę. Bała się wypowiedzieć choćby jedno słowa. Czuła
się mała przy mężczyźnie, nic nie znaczyła, jak robak, którego należało
zgnieść. A nawet gdyby się odezwała, czy to cokolwiek by zmieniło?
— Nie —
odpowiedział jej Darezen.
Prychnęła pod
nosem. Jak to było proste...
— Zabierzcie ją
w końcu — zwrócił się do Levy i Gajeela.
— Tak, jest! —
odpowiedzieli znów w tym samym czasie.
— Zostaniesz
przesłuchana. To standardowa procedura, więc się nie martw. Na razie to
początek, ale licz się z tym, że zostaniesz skazana. Winna czy nie, ktoś
potrzebuje ciebie jako winnej. Wyprowadźcie ją na zewnątrz. Zrozumie.
Gajeel zakuł
Lucy w nadgarstkach. Levy odwróciła się w momencie, kiedy zaklekotał metal.
Tchórz...
Jednak Lucy nie
miała za złe ani jej, ani Gajeelowi. Wykonywali tylko swoje obowiązki, zresztą
najlepiej jak umieli. W oczach dowódcy byli tylko niesfornymi magami, którzy
zasłynęli przez swoje nieodpowiedzialne zachowanie i zniszczenia, jakich
dokonali w trakcie igrzysk. W wojsku dominowała dyscyplina, nie samowola.
Na widok dowódcy
wszyscy strażnicy podnieśli się na baczność. Zasalutowali mężczyźnie,
przyglądając mu się z podziwem. Kilku z nich udało, że pilnuje uważnie
więźniów, choć w powszednie dni raczej zajmowali się ploteczkami aniżeli
skazanymi.
— Ludzie darzą
cię szacunkiem — zauważyła dziewczyna, mijając ostatni z posterunków.
Darezen zacmokał
ustami.
— Siłą
zdobędziesz wiele — odpowiedział Lucy.
Zamrugała ze
zdziwienia. Zazwyczaj dowódca nie odwiedzał więźniów, a tym bardziej z nimi nie
rozmawiał. Mimo to wdał się z Lucy w konwersacji. Zamierzała to wykorzystać,
póki jeszcze może.
— A czym jest ta
"siła"? — spytała ostrożnie.
— Żartujesz? —
Prychnął na nią. — Nie żartuj sobie, nie ty. Przecież dobrze wiesz, na czym
polega prawdziwa siła. Twe imię budzi grozę. Ludzie boją się ciebie wspominać,
bo myślą, że stanie im się krzywda, gdy tylko wypowiedzą zakazane słowo. W
tawernach budzisz grozę, Lucy. Coś zrobiła tym biedakom?
Wzruszyła
ramionami.
— Nic —
odburknęła.
— Nic? — zdziwił
się jeszcze mocniej. — Czyli to "nic" dotyczy kilku misji, które
wykonałaś, a które ludzie uznali za "niewykonalne"?
— To nie były
stuletnie czy tysiącletnia misja, tylko zwyczajne zadania wyznaczone przez
ludzi — przypomniała mężczyźnie.
— Przez ludzi? —
Darezen zdarł z twarzy ciągle odpadający opatrunek. Wyrzucił go na podłogę. —
To są dzieła ludzi.
Puścił Lucy
pierwszą. Wyszła na plac, na którym zazwyczaj straż ćwiczyła od rana do późnego
wieczora. Grupy zmieniały się co trzy godziny, w południe wyznaczono chwilową
przerwę na posprzątanie placu i wyznaczenie zadań na przyszłe dni. Dzisiaj na
placu było pusto.
Lucy podeszła do
stojącej pośrodku kukły, z wbitym w jej pierś krótkim mieczem. Dalej leżała
obok włócznia.
— Dalej, dalej,
żwawo! — dobiegały skądś hałasy.
Odwróciła się w
stronę głównego wejścia. Trzy oddziały wychodziły na patrol, czekali za nimi
kolejni, dopiero zabierający ze sobą magiczną broń. A tej brakowało. Magazyny
stały puste, zabierali nawet niemagiczną broń — począwszy od łuków po stare
miecze ćwiczebne.
Najsłabsi wciąż
czekali w kolejce, ale i ich zamierzali zaopatrzyć w broń.
— Śmierć władcy
lasu wprowadziła tu chaos — wyjaśnił jej krótko mężczyzna.
— Zwierzęta się
zbuntowały — stwierdziła. Ten scenariusz przewidziała już na początku, ale do
tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak poważne będą konsekwencje zabicia króla
lasu.
Shina popełniła
ogromny błąd, nie uciekając tamtego dnia. Stanęła naprzeciw bestii i pokonała ją.
Już sam fakt, że wygrała z tak potężną istotą, napotykał na niedowierzanie ze
strony Lucy. Jednak widziała walkę i jej zakończenie na własne oczy. Shina nie
pozostawiła żadnych złudzeń.
— To nie ty go
pokonałaś — zauważył Darezem.
Gajeel
zablokował dowódcy drogę, odsunął od siebie Levy, która również próbowała
stanąć naprzeciw mężczyzny. Wysyczał stanowcze "nie" przez zęby,
kładąc dłoń na jej brzuch. Zrozumiała.
Lucy złapała ją
i przesunęła bliżej, aby w razie zagrożenia obronić ją. Wyraziła sprzeciw w pierwszej
chwili na taki układ, ale ani Gajeel, ani Lucy zgodzili się, że w najgorszej
sytuacji trzeba bronić jej i dzieci.
— Co to ma
znaczyć? — upewnił się Darezen.
— Skoro Lucy
jest niewinna, skoro dowódca o tym wie, to dlaczego...
—...Bo takie są
rozkazy! — przerwał Gajeelowi. — Uważaj, kogo bronisz i w jaki sposób, bo to
nie jest rozwiązanie, Gajeel. Myślisz, że walka i sprzeciw rozwiążą problem.
— My po
prostu...
Darezen założył
ręce za plecami, wyprostował się i krzyknął:
— Daremny trud!
Mężczyzna odepchnął
Gajeela na bok. Istniała szansa, że zaczną walczyć, dawny Gajeel na pewno
uderzyłby jako pierwszy, ale dorósł, ku zadowoleniu Lucy i Levy. Obie
odetchnęły z ulgą, kiedy odpuścił. Rozluźnił ciało i znów podążył za dowódcą,
jak posłuszny szczeniak.
Jednak to nie
był prawdziwy on. Przegrał z człowiekiem, choć stworzono go, by wygrywał ze
smokami. Rozczarował siebie, Levy i nienarodzone dziecko, któremu nie powie
dumnie, że jest smokiem żelaza.
— Kochanie... —
Levy ścisnęła ramię ukochanego. — To...
— Jestem żałosny
— odpowiedział jej i wyrwał się z uścisku.
— Nie jesteś —
odezwała się Lucy. Szła na równi z Darezenem. — Trzeba mieć odwagę, żeby z
czegoś zrezygnować dla dobra bliskich. Tchórze walczą, nie myśląc o innych. Ty
chroniłeś swoja rodzinę. Rodzina jest z ciebie dumna... — dokończyła ciszej.
Przypomniała jej
się Shina, a właściwie Nashi, przyszła córka jej i Natsu. Ciekawe, gdzie teraz
przebywała, czy wróciła do miejsca, którego nienawidziła nazywać domem, czy
została w tych czasach i czekała na Lucy sama? Czy na pewno ubrała się ciepło i
miała co jeść? Na pewno wpakowała się w jakieś kłopoty, niezależnie od miejsca,
w którym obecnie przebywała. Taka była już jej natura i nic nie dało się z tym
począć.
Lucy cieszyła
się przynajmniej z tego, że jeszcze nie włamała się do więzienia i nie
wydostała jej, co pewnie szykował Natsu.
A właśnie...
Obejrzała się
wokoło. Od pewnego czasu nie widziała nigdzie Natsu. Ani nie przyszedł z rana,
nie stawił się też na przesłuchanie, nie zmartwiło go zniknięcie krat w jej
celi... Lucy miała złe przeczucia. A obawy pogłębiły się, kiedy dotarła do
trzeciego budynku od lewej, do sali przesłuchań, przed którą czekał karłowaty
kapłan. Kiedy tylko ją zobaczył, ukrył się za trzema strażnikami, drżąc ze
strachu.
— To... To ona! —
wyjęczał. — Ona zabiła wszystkich.
Żałowała, że
pozwoliła temu gnojowi się wydostać z tej krypty. Gdyby tylko tam został, nie
doszłoby do takiej sytuacji. Ach, przyprawił ją o ból głowy...
Podrapała się z
kajdankami na nadgarstkach. Metal zabrzęczał ostrym, drażniącym uszy piskiem,
na którego dźwięk kapłan pokłonił się ze strachu. Złapał togę jednego z
administratorów sprawy sądowej, błagając go:
— Uratuj mnie,
ona mnie zaraz zabije.
Lucy zmrużyła
oczy i ziewnęła szeroko. Zamlaskała kilka razy. Wtedy zdała sobie sprawę, że
wyciągnęli ją bez śniadania. Nie załapie się na poranną porcję.
Załamała ręce.
Nie wyjdzie z przesłuchania przed wieczorem, więc przegapi i obiad. Chyba ktoś
zacznie przysłuchiwać się burczącemu brzuchowi, aniżeli jej wyjaśnieniom.
— Co to znaczy,
dowódco Darezen? — oburzył się jeden z ważniaków.
Lucy
nienawidziła ludzi w togach. Wierzyli temu, co widzieli na papierze. Fakty
nigdy się dla nich nie liczyły, chyba że chodziło o przynależenie do Fairy
Tail. Wtedy łatwo wypominali.
— Nie
rozumiem... — zdziwił się Darezen. — Przyprowadziłem podejrzaną na
przesłuchanie. Poza tym wystąpiły pewne okoliczności, które uniemożliwiły
dłuższe przybywanie tej panienki w celi.
— A jakie to
okoliczności? — Mężczyzna uniósł brew, podejrzliwie przyglądając się dowódcy
jednostki. — Nie było panience za wygodnie w nocy.
— Nie, ktoś
ukradł kraty w nocy — odparł bez ogródek Darezen.
— Kr... Kraty? —
jęknął administrator. — Jak to "kraty"?
— Zwyczajnie.
Kraty. Były i nie ma. Prysnęły, a ona grzecznie całą noc przespała i na
szczęście nie uciekła szukać zemsty — mówiąc to, spojrzał na kapłana.
— Zemsty? —
kapłan wydusił z siebie tylko jedno słowo, a potem schował za administratorem,
drżąc i piszcząc jak małe, przerażone dziecko.
Lucy przewróciła
oczami. Żal było się mścić na takim słabeuszu.
— Wstań. —
Podeszła i kopnęła kapłana w zad. — Nie mam całego dnia i jestem głodna. Nic
przez nich nie zjadłam.
Poruszyła głową
w stronę Gajeela i Levy.
— Przepraszam,
Lu—chan, zaraz ci coś przyniosę — obiecała Levy, szturchając Gajeela w bok,
żeby i on przeprosił. Burknął coś niewyraźnie, ale Lucy szczerze wątpiła, że
były to przeprosiny.
— Jedzenie?
Hm... — zaciekawił się administrator. — A od kiedy więźniowie mogą liczyć na
jakiekolwiek dogodności. Rozumiem, że czasy się zmieniają, ale...
—... wypadałoby,
żebym nie umarła z głodu przed rozprawą — wtrąciła się w wypowiedź mężczyzny
Lucy. — Potrzebujecie mnie i mojej winy, więc szkoda, bym umarła.
— A tak, tak, na
to nie możemy pozwolić. Zgadzam się.
Żmija...
Mężczyzna
przypominał Lucy węża, nie tylko z zachowania, ale i wyglądu. Twarz miał
pociągłą, podbródek zaokrąglony, a oczy zielono—brązowe, zależy jak spojrzeć.
Nawet język wydawał się długi, gdy mówił. Jego toga była koloru ostrej, rażącej
zieleni, która ni jak się miała do czarnych, prostych butów. Ale najgorzej Lucy
znosiła to przeszywające spojrzenie.
"Jestem o
krok przed tobą" — mówiły jego oczy, a Lucy słuchała mężczyzny uważnie. To
on był jej przeciwnikiem i magią nie uda jej się go pokonać.
— Dobrze,
zaczynany. — Klasnął. — Zacząłbym od przesłuchania kapłana, potem przeszedł do
relacji winnej, a na końcu zebrał informacje przekazane od pozostałych
świadków. Czy wszystko jasne?
— NIE!
Lucy
skamieniała.
Głos nie należał
do Levy, nie do Gajeela, wykluczyła kapłana, administratora sprawy, Darezen
również nie miał powodu, by krzyknąć. Nie...
O nie, nie,
nie... Musiało jej się pomylić. Głosy się mieszają, czasem wychodzi coś nie tak
i pojawiają się jakieś dziwne omamy. Bo przecież to niemożliwe, żeby ten ktoś,
którego głos wydawał się tak znajomy, nadlatywał z góry.
Prawda?
Oblał ją zimny
pot. Odchyliła głowę do tyłu i przymknęła trochę oczy przez rażące ją słońce.
Coś wisiało w powietrzu, człowiek z biały skrzydłami, którego pięść się paliła.
Lucy cofnęła się
o kilka kroków, za każdym razem w duszy przepraszając coraz to nową osobę.
Pięć.
Szkoda jej było
tego pięknego budynku, z którego najpewniej zostaną same gruzy.
Cztery.
Kariera Levy i
Gajeela też pewnie stanie na włosku. Muszą jej wybaczyć.
Trzy.
Polubiła
Darezena. Nawet jeśli rozmawiała z nim tylko przez moment, liczyła, że w
przyszłości uda im się znaleźć chwilę na dłuższą konwersację.
Dwa.
W sumie nadal
niczego nie zjadła. Burczało jej od tego w brzuchu.
Jeden...
jeden...
Kto ją teraz
uratuje? Jak pozbędzie się łatki wielkiego przestępcy Fiore i do tego
uciekiniera?!
Natsu złapał ją
w pasie i wraz z Happym wznieśli się, nim ktokolwiek zdołał zareagować. Zapalił
się cały budynek, Levy z Gajeelem uciekli od razu na widok Salamandra, Darezen
jednak stał w miejscu lekko zafascynowany całym zdarzeniem. A przynajmniej
stał, póki nie zaczęły mu się palić spodnie, wtedy szybko wydostał się na plac
ćwiczebny,
A Lucy leciała,
z Happym i Natsu, dwójką durniów, którzy uśmiechnęli się szeroko, jakby
wysłużyli jej jakąś przysługę.
— Zabiję was —
wysyczała, po czym chwyciła się mocniej, bo nie zamierzała upaść z tej
wysokości. Do tego w kajdankach.
0 Comments:
Prześlij komentarz