Lucy trąciła łyżkę przyczepioną do tacy z jedzeniem, po czym odłożyła ją na miejsce, czekając, by strażnik zabrał resztki posiłku. O godzinie piętnastej stawiał się jak w zegarku. Jeszcze ani razu się nie spóźnił, co Lucy potwierdzała, widząc fragment zegara wiszącego nad krzesłem mężczyzny.
Ziewnął szeroko,
jakby dopiero wybudził się z głębokiego snu, i znowu spojrzał na Lucy krzywo.
Zrobił z tego codzienny rytuał, ale nigdy konkretnie nie wyjaśnił, co budziło w
nim taką niechęć wobec dziewczyny.
Stracił kogoś
bliskiego w tej wiosce?
Brzydziła go
myśl, że musi pilnować pięknej, młodej magini, która milczała od tygodnia?
Uśmiechnęła się
niepewnie.
"Piękna"
i "młoda". Pokręciła głową z niedowierzaniem. Dawno nie oglądała się
w lustrze, ale musiała wyglądać strasznie. Z tą suchą, zmarnowaną skórą i
faktem, że od tygodnia się nie myła? Powinna się dziwić, że w ogóle strażnik
chce na nią patrzeć.
Zasunął okienko
i znów nastała ciemność.
Lucy skuliła się
na łóżku i wpatrzyła w kwadratowe okienko zabite kratami, nad którym znajdował
się plac bitewny. Rycerze nie walczyli ani razu, od kiedy wylądowała w tej
celi. Nie słyszała wypowiadanych zaklęć, stukotu mieczy czy zwykłych rozmów.
Coś się
wydarzyło...
Świat się
zmieniał, a i magia ulegała przemianie. Ostatnie wydarzenia, których była
świadkiem, utwierdziły ją w przekonaniu, że to dopiero zapowiedź nieszczęścia.
Sama siła zdolna zablokować magię wymagała badania, nie wspominając o tym, że
prawdziwy smok ukrywał się wśród ludzi przez lata i nikt tego nie
zakwestionował.
— Ale to już nie
moja sprawa — odezwała się po raz pierwszy od tygodnia. Zaschło jej w gardle.
Głos miała niewyraźny, chrypiący.
Zmrużyła oczy.
Usiadła w
pozycji do medytacji, dłonie położyła na udach i wzięła głęboki wdech. Czuła
magię wokół siebie. Wirowała w każdej cząsteczce powietrza, wchodziła ją z
samym oddechem. W ten sposób walczyła Wendy — zbierała moc smoka niebios
poprzez oddech i wydobyła ją z siebie. Jednak nie każda osoba powinna być
zdolna do podobnych czynów, więc skąd...
Puk, puk...
Nim dokończyła
myśl, rozległo się pukanie.
— Masz gościa —
zabrzmiał ostry głos strażnika.
Gościa?
Parsknęła
śmiechem. Stawiała na Natsu, bo kto inny zechciałby ją odwiedzić?
— Dobrze,
dziękuję — odpowiedziała mężczyźnie.
Odsunęła się od
wejścia. Rozsunął się właz. Teraz między celą a wolnością dzieliły ją tylko
kraty — i Natsu. W pierwszej chwili nie spojrzał na nią. Trzymał głowę nisko i
potulnie, jakby czekał na reakcję ze strony Lucy.
W odpowiedzi
uśmiechnęła się do niego.
— Cześć —
przywitała się z chłopakiem.
Chłopakiem?
Nie...
Mężczyzną...
Trudno było
zaakceptować, że nie stoi przed nią ten głupek co ponad dwa lata temu. Urósł,
jego włosy stały się gęstsze i dłuższe, rysy twarzy dojrzały, przez co jego
oblicze wyglądało na poważne. Budziło szacunek.
— Cześć, Lucy —
wymamrotał pod nosem.
Jednak
niezależnie od wyglądu, nadal był tym samym dzieciakiem, co kiedyś...
— Dlaczego tu
jesteś? — Usiadła z powrotem na łóżko. — Dla mnie?
— A dla kogo?
Lucy, jak ja spieprzyłem całą tę sprawę. Wiem, że powinienem wrócić wcześniej.
Nie — poprawił się. — Powinienem od początku zabrać cię ze sobą. Słyszałem od
Juren, że jesteś słynna w całym Fiore.
— Teraz na pewno
moje imię przewija się we wszystkich gazetach — zażartowała sobie.
— W sumie to
tak, ale ludzie nie wierzą w twoją winę! — zapewnił ją.
Wierzyli, tylko
nikt nie odważył się powiedzieć tego Natsu wprost.
— Może —
odburknęła. — A ty? Wierzysz?
— Ja? — zdziwił
się. — Jasne, że nie. Lucy, przecież znasz mnie. Ja znam ciebie. Nie byłabyś
zdolna... Nie ty, nie, nie, nie, co to, to nie. Lucy, wierzę tobie i zrobię
wszystko, żeby cię stąd wydostać!
Zrobi
wszystko...
Więc jednak się
nie zmienił. Przynajmniej nie działał impulsywnie, jak dawniej, tylko czekał na
zdanie innych. Albo na jej zdanie, jej zgodę.
Lucy poprawiła
bandaż na swoich piersiach. Gniótł ją od siedzenia w jednej pozycji. Potem
sięgnęła do kieszeni w spódnicy, którą opróżnili wcześniej strażnicy. Zabrali
jej wszystkie klucze, resztki zwietrzałego zasuszonego mięsa i mapę Fiore, ale
nie zwiędnięty kwiat.
Pokazała go
Natsu.
— To ty mi go
włożyłeś? — zapytała dawnego przyjaciela.
— Nie, a co?
— Nic. —
Westchnęła. — Więc zrobiła to ta dziewczyna, którą miałam zapomnieć. Głupia
dziewucha, myślała, że tak się zna na zaklęciach zapomnienia? Niedoczekanie...
— Zaraz, zaraz,
zaraz!!! — przerwał jej gwałtownie Natsu. Chwycił za kraty, strażnik aż się
poderwał z miejsca. — Był ktoś z tobą?
Kiwnęła głową w
odpowiedzi.
— Więc
dlaczego... dlaczego nic nie mówiłaś? To ona zabiła króla lasu, prawda? —
Odetchnął z ulgą. Nie powinien tak zareagować, Lucy jednak go nie ostrzegła.
Nie wiedział i nie dowie się w najbliższej przyszłości. — Prawda? — powtórzył
pytanie.
— Była, ale to
nic nie zmienia. Król lasu nie żyje, ludzie zostali zamordowani. Ani jedno, ani
drugie to nie moja wina. Tamta dziewczyna też jest niewinna — odparła
stanowczym tonem. Mimo to Natsu nadal miał wątpliwości:
— Ale dlaczego
nie powiedziałaś? Gdzie ta dziewczyna? Uciekła? Mam...
— NIC NIE MASZ! —
ryknęła nieświadomie. — Natsu, co ty planujesz? Stopić te kraty, żebyśmy
uciekli razem? Tak? A może wbijesz się w trakcie rozprawy i wykrzyczysz, jak to
ja mogę być oskarżana? Co jeszcze? Co jeszcze wymyślisz? Czy ty nie możesz
chociaż RAZ, jeden, jedyny RAZ odsunąć się? Ja już nie jestem twoją Lucy!
Poradzę sobie.
— Jak sobie
"poradzisz"?! — Uderzył w jedną z krat. Wygięła się pod wpływem siły
uderzenia i temperatury, jaka wydobyła się z ciała Natsu.
Lucy drgnęła ze
strachu.
Nigdy z nim nie
miała żadnych szans, a łudziła się długo, że... w ciągu tych dwóch lat coś się
zmieni.
— Lucy, pozwól
mi sobie pomóc. Ten jeden, jedyny raz! — błagał dalej. — Ja nie mogę cię
zostawić. Nie tym razem. Błagam. LUCY!
— Nie — wydusiła
z siebie. — Daj mi czas. Ja...
— Ale...
— Tu nie ma
żadnego "ale"! — Zacisnęła pięść. Jak on mógł? Jak długo jeszcze nie
będzie widział nic złego w tym, że ją zostawił?
— Ile jeszcze
razy mnie wyrzucisz?
— Nigdy cię nie
wyrzuciłam. — Przypomniała sobie list. Jeden, cholerny list, który zostawił na
stole w jej mieszkaniu. — To ty mnie zostawiłeś. Samą. Bez pożegnania. Nic...
— A l... — urwał
i chyba dopiero wtedy zrozumiał. Zrobił krok w tył. Naprostował zniszczoną
kratę i przeprosił cicho strażnika za zachowanie. — Czy kiedyś wyruszymy na
przygodę? Na jedną z takich, jak dawniej?
— Nie wiem —
odparła, bez zostawiania złudzeń, ale i z odrobinką nadziei dla siebie i dla
niego. — Po prostu nie wiem.
Natsu gwałtownie
klasną. Dźwięk odbił się echem między wszystkimi korytarzami więzienia. Kilku
strażników wysunęło głowy zza zakrętów, ciekawiąc się, co tym razem wydarzy się
w tym obskurnym miejscu.
A tym razem
Natsu nakreślił ogniste koło w powietrzu. Uniósł kciuk do góry i oświadczył
przy wszystkich:
— Sprawę, że się
dowiesz! Zrobię wszystko, aby zabrać cię w najcudowniejszą podróż życia i
sprawię, że już będziesz wiedziała! OBIECUJĘ, Lucy Heartfilio!
Uśmiechnął się
szeroko, jak dawniej, jak za czasów, kiedy faktycznie przeżywali
najcudowniejsze przygody.
Lucy się
zaśmiała.
Nie wytrzymywała
z nim. Obiecywać to umiał, bardziej bała się spełniania tych jego obietnic, ale
co zaszkodziło spróbować? Wyglądał na naprawdę zdeterminowanego. Przystojnie
zdeterminowanego.
— Oj, Natsu,
Natsu... — pochyliła głowę na prawy bok — na początek może ty zgaś ten ogień,
bo zaraz coś podpalisz.
— A...
Przepraszam.
Płomienie
zniknęły. Zostało trochę dymu, który uniósł się pod sufit więzienia.
Strażnicy
pokręcili głową z niezadowoleniem, a jeden z nich, ten który pilnował Lucy,
wyciągnął pergamin i przycisnął do niego magiczną pieczęć. Podał dokument
Natsu, mówiąc:
— Proszę udać
się na recepcję. Wycenimy zniszczenia stosownie do kosztów naprawy. Pani
wszystko wyjaśni.
Lucy wybuchnęła
śmiechem. Przewróciła się na plecy i zaśmiała się jeszcze głośniej. Nie
wytrzymywała z nim. W końcu się doigrał i dostał mandat za zniszczenia.
— Przestań! —
fuknął Natsu. Cały się zarumienił, kiedy przyjął świstek papieru. Wymruczał coś
niewyraźnie, a potem zgodnie z instrukcją strażnika udał się na recepcję.
Nie pożegnał się
z Lucy.
***
Z Lucy przywitał
się ktoś inny.
Czuła, że ta noc
coś zmieni. Powietrze było rześkie, jak przed chłodnym porankiem. Niosło zapach
skoszonej trawy, który kochała. Uspokajał ją, a doceniła to szczególnie teraz,
gdy miała wrażenie, że wszystko się zaraz zmieni.
Światło księżyca
padało przez kraty od kwadratowego okna w jej celi. Było chłodne i
nostalgiczne. Przypominało jej to samo światło, które widziała niedawno,
walcząc z wilkołakiem o kawałek jego zęba. Wycie odbijało się echem w jej
uszach, choć z celi panowała cisza. A przynajmniej do chwili, w której rozległy
się kroki.
Ktoś szedł w jej
stronę. Nie strażnik, nie przypominało jej to ciężkich kroków mężczyzny ubranego
w zbroję, do tego kuśtykającego na prawą nogę.
Te kroki
brzmiały dostojnie. Należały do młodego człowieka ubranego w lekką szatę. Nie
spieszył się, szedł wolno, zmierzając w kierunku swojego celu. A kiedy dotarł
pod celę Lucy, przystanął na moment.
Kraty wraz z
wejściem zniknęły. Światło księżyca padło na postać dobrze znaną Lucy, ubraną
biało—czarną togę. Był nim młodzieniec, o niewinnie wyglądającej twarzy i
ciemnych jak śmierć oczach.
— Zeref —
wypowiedziała zakazane imię.
Poszedł jeszcze
bliżej, aż znalazł się dokładnie naprzeciw Lucy. Dzielił ich tylko strumień
światła padający na środek pomieszczenia.
— Pamiętasz mnie
— powiedział cichym, melancholijnym głosem.
— Tak, prawie
mnie zabiłeś — wypomniała mu.
— Wiele dzieli
"zabić" i "prawie". Uwierz mi, że przez setki lat mojego
życia poznałem granicę między tymi dwoma słowami.
— Tak, rozumiem.
Bardzo rozumiem — wymamrotała i spojrzała prosto w ciemne oczy Czarnego Maga. —
Co cię tu sprowadza, panie?
Zza szaty wyjął
księgę — tę samą, którą w trakcie wyprawy do wioski Lucy mu ukradła. A potem w
sumie rzuciła nią prosto w jego twarz.
— Weź ją.
Przysunął księgę
bliżej. Litery E.N.D. zaiskrzyły w blasku księżyca.
— Dlaczego? —
zapytała. Serce łomotało jej ze strachu.
— Pytasz, choć
dobrze wiesz, że każde pytanie może prowadzić cię do śmierci.
— Siedzę ze
śmiercią w jednym pomieszczeniu.
— I... — zmusił
ją, by dokończyła.
— I nadal żyję.
Wcześniej przeżyłam. Teraz też. Nie zabijesz mnie.
— Nie —
odpowiedział dziewczynie.
Znowu sięgnął do
szaty, tym razem niżej, skąd wyjął piękny, czerwony kryształ. Biła od niego
zapomniana moc, podobna do tej, którą odkryła w miasteczku, na cmentarzu.
Przypominała smoczą energię, lakrymę, ogień...
Przycisnęła
plecy do chłodnej ściany. Otworzyła szeroko oczy i sapnęła głośno. Strażnik
przewrócił się na drugi bok na podłodze. Nie obudził się. Spał jak zabity, na
szczęście jeszcze żył.
— To Iggis. —
Lucy wskazała na czerwony kryształ. — Ta lakryma...
Zeref obrócił
kryształ w świetle księżyca. Krwawa poświata padła na kamienie i na leżącą
pośrodku celu księgę E.N.D.
Lucy przycisnęła
kolana bliżej piersi, nogi zabrała z podłogi w obawie, że ta za moment zacznie
się iskrzyć. Moc płynęła wraz z powietrzem. Z każdym oddechem pobierała kolejne
drobinki magii. Zakazana magia. Zapomniane praktyki. A do tego siedzący przed
nią Czarny Mag, którego zamiary były niezrozumiałe.
— Dlaczego? —
spytała w końcu. Pytanie wodziło ją za nos, może będzie kosztowało jej życie,
ale było warte wypowiedzenia. Od wieków Czarnego Maga uznawano za legendę
niewartą wspominania. Wszystkie księgi Fiore wymazały jego imię z kart
historii, ale szczątki opowieści przetrwały na ustach ludzi, którym los odebrał
wszystko. Czcili oni Zerefa jak Boga, błagając go, by zesłał na ich wrogów
nieszczęścia.
A Czarny Mag
niósł za sobą tylko śmierć. Nikt nie wiedział, jak wygląda, bo nikt nie przeżył
spotkania z nim. Nikt nie słyszał jego głosu, bo nie zdążył wypowiedzieć słowa
przed rozprzestrzeniającą się klątwą.
Wiadome było
jedno — te czarne szaty zostawiały za sobą zgliszcza.
Lucy żyła,
słyszała jego głos, znała wygląd, klątwa jej nie objęła, a co więcej, ręce
Czarnego Maga uratowały jej życie.
— Lucy? — Zeref
wskazał na księgę. — Pilnuj czasu. A gdy nadejdzie ten właściwy, bądź gotowa. Jeszcze
się spotkamy.
— W to nie
wątpię — odpowiedziała mu na spokojnie. Wyprostowała się na łóżku, w stronę
przeciwną do krat i spojrzała za kraty, na skierowany na nią Księżyc.
A dalej niebo
było przykryte gwiazdami.
Zacisnęła dłoń.
Brakowało jej kluczy, brzdęku, który przerywał ciszę tuż przed walką i mocy
czyniącą ją wyjątkową. Bez nich czuła się słaba. Nic nie znaczyła przed Zerefem
i jego księgą, a mimo to przyszedł do niej z zamiarami, co do których miała
same wątpliwości.
Jednak
niezależnie od tego, jak mocno nie ufała Czarnemu Magowi, musiała przystać na
jego propozycję.
Podjęła z
podłogi księgę E.N.D. Wewnątrz była pusta — zresztą tak jak za pierwszym razem.
Tylko sprawiała wrażenie... cięższej. Lucy opuściła ją i podniosła i tak kilka
razy, przypominając sobie wcześniejszą wagę przedmiotu.
— Jest ciężka —
znów dostała odpowiedź nim zapytała.
— Dlaczego?
— Bo więcej w
niej treści.
"Jest
pusta" — cisnęło się jej na usta, ale zdusiła wszystko w sobie, zaciskając
wargi w cienką linijkę.
Zeref wstał. Podjął
czerwony kamień, lakrymę Iggisa i schował ją w głąb szaty. Popawił przepasający
go materiał, robiąc jeden krok w kierunku Lucy.
Drgnęła.
Odruchowo
cofnęła się, uderzając tyłem głowy o ścianę. Objął ją chłód. Ogarnęło uczucie,
że zbliża się ku niej sama śmierć, a zegar wybija jej ostatnie minuty.
Kolejny krok.
Zacisnęła księgę
E.N.D. na piersi, w której serce dudniło jak oszalałe. Krzyczało: nie podchodź!
A mimo to on podchodził. Był bliżej i bliżej — smutny uśmiech, załzawione oczy
i blada skóra.
Zeref wyciągnął
dłoń, a jej serce przystopowało na moment. Wstrzymała oddech, kiedy sięgnął w
kierunku jej głowy. Położył na niej dłoń i zacisnął palce, wplątując je w
krótkie włosy dziewczyny.
— Miłych snów,
mamo Nashi — powiedział, a wraz z chwilą, którą padły te słowa, Lucy zasnęła.
0 Comments:
Prześlij komentarz