Wszystko sprowadza się do manipulacji, a Eleanor jest w niej najlepsza...
Eleanor zapatrzyła się na zegar —
stary, stojący i z drewnianą kukułką, która wyskakiwała za każdym razem gdy
wybiła pełna godzina. Kupiła go w starym antykwariacie, przy ulicy, na której
mieszkała w latach pięćdziesiątych w Nowym Jorku. Właściciel oddał go z
rozkoszą, w zasadzie wcisnął jej za połowę cenę, kiedy stwierdził, że tym
starym gratem nikt więcej się nie zainteresuje. Następnego dnia antykwariat
spłonął w trakcie bijatyki jakiś gangów. Eleanor zegar naprawiła, postawiła i
ciągnęła za sobą, gdziekolwiek się nie znalazła, gdziekolwiek nie zniknęła,
gdziekolwiek nie zaprowadzili ją bogowie.
Napisała się zwietrzałej wódki.
Smakowała obrzydliwie, jakby piła stary spirytus, ale w barku nic więcej nie
pozostało. Ostatnie butelki wypiła z dziesięć lat temu, kiedy wygrała w kasynie
sto dolarów. Zaszalała, nakupiła, postawiła, a niedługo później wypiła.
Dziewczynki zawsze powtarzały jej, że szybko pozbywa się rzeczy przydatnych,
niedocenia ich, ale nigdy nie przyznała im racji. Wolała twierdzić, że cieszy
się chwilą i w pełni z niej korzysta, bo co się by stało z pozostałymi
butelkami? Zwietrzałyby pewnie jak ta wódka, a tak przynajmniej skosztowała
alkoholu, gdy smakowały prawdziwie.
— Luna, Luna, Luna, gdzie nasza cudowna
dziewczynka się podziewa… — zaśpiewała, machając nogami jak małe dziecko.
Drewniana kukułka wyskoczyła z zegara.
Wybiła dziesiąta, mimo to na zewnątrz wciąż było jasno. Demeter może i
pogrążyła się w rozpaczy, ale żar, który pozostał po wizycie córki w świecie
żywych, wciąż bił w sercu matki. Promieniował po całym świecie, więc i noc
przychodziła późno. Aż za późno, zdaniem Eleanor. Noc zawsze była
spokojniejsza. Hałasy zza okna milkły, gdy w końcu dzieciaki wracały do domów.
Nawet jeździło mniej samochodów. Tak… Kochała ciszę i spokój, ale w tym
momencie oczekiwała czegoś zupełnie innego. Nie mogła się doczekać chwili, w
której wrócili Luna — cała, zdrowa i z fragmentem chaosu.
Eleanor wypiła jeszcze jeden łyk wódki
i odstawiła do połowy pełną szklankę na stolik. Więcej nie da rady wypić.
Rozłożyła się na fotelu i na moment
przymknęła oczy. Wzięła głęboki wdech. Powietrze było nadal ciężkie,
nieprzyjemne, ale przede wszystkim w małym pokoju zrobił się zaduch.
Otworzyłaby okno, gdyby nie tysiące robaków oplatających jej szybę. Wszystkie w
jednym pomieszczeniu… Mogła być sobie jedną z najpotężniejszych osób na
świecie, ale robactwo wciąż wygrywało, a Eleanor nie zamierzała gościć na noc
znienawidzonych ciem.
Dziecko zapiszczało za oknem.
Odetchnęła ciężko i zdusiła w sobie złość. Nie powinna poddawać się tak łatwo
emocjom, kiedy zbliżały się trudniejsze wyzwania od wrzasków dzieciaków. Jednak
wciąż ją denerwowały, szczególnie że odliczała minuty do końca przerwy —
słodkiej i zdecydowanie zbyt krótkiej. Są
ważniejsze rzeczy, zawsze sobie powtarzała, kiedy przychodziły myśli, by po
prostu przestać. Czasami zdarzały się dni, gdy marzyła, by zaszyć się gdzieś na
wsi, zacząć uprawiać rolę, może założyć prawdziwą rodzinę i tam umrzeć jak
człowiek…
— O czym ja myślę? — Złapała się za
czoło. Marzenia marzeniami, ale rzeczywistość wciąż stała przed nią murem,
którego nigdy nie zdoła przebić. Była nieśmiertelna, była niemal bogiem,
jednocześnie była wciąż śmiertelnikiem…
Uśmiechnęła się smutno i położyła nogi
na stole. Odchyliła głowę do tyłu. Zachybotała się na fotelu. Zdołała jednak
utrzymać równowagę.
Nagle drzwi od mieszkania trzasnęły.
Eleanor zerwała się i otworzyła pokój. Luna powitała ją najszczerszym,
najpiękniejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziała w swoim życiu. Oddychała
ciężko, jakby wparowała do środka wprost po długim biegu.
— Elen! — krzyknęła, a potem rzuciła
się wprost w ramiona kobiety. Obie poleciały na podłogę.
Eleanor walnęła tyłem głowy o kant
fotela. Syknęła, ale zaraz zaśmiała się, gdy Luna wtuliła się w jej piersi.
— Elen! — powtórzyła.
— Co się stało? — zapytała, choć tylko
po to, by chwilę podrażnić się z Luną.
— Mam to — odparła dumnie. — Po prostu
to mam, po prostu mam…. Udało mi się zdobyć kolejny fragment chaosu — wydusiła
z siebie w końcu i rozpłakała się. Pociągnęła nosem i wtarła smarki w koszulę
Eleanor.
— Jestem z ciebie taka dumna. —
Pogładziła Lunę po różowych włosach. — Widzisz, jesteśmy od nich silniejsi.
Wystarczy tylko chcieć, wystarczy tylko potrafić…
— Miałaś rację, o bogowie, miałaś
rację, Elen. Przepraszam, że w ciebie nie wierzyłam. Przepraszam, że miałam
wątpliwości. Więcej już tak nie będę…
— Przestań, już przestań.
Ucałowała Lunę w mokre czoło. Skrzywiła
się z obrzydzenia. Kobieta pachnęła spalenizną, najpewniej pozbyła się
wszystkich ludzi odpowiedzialnych za śmierć córki Beatrice i Edgara. Jednak
jeden zapach był dla Eleanor obcy. Przypominał jej woń kwiatów, które Beatrice
hodowała w ogrodzie, ale dlaczego Luna miała się znaleźć obok ich domu? I czy w
ogóle Beatrice wciąż uprawiała ogród?
— Smutne, naprawdę smutne —
kontynuowała. — Musiałam skrzywdzić i Erika, i Harry’ego, ale ich przeprosiłam.
Uwierz mi, że naprawdę ich przeprosiłam.
— Cii, spokojnie. — Znów pogładziła ją
po włosach. — Podjęłaś słuszną decyzję. Poza tym wkrótce zobaczymy Harry’ego.
On nigdzie mi nie ucieknie.
— Elen… — Luna jeszcze mocniej wtuliła
się w ciało kobiety. — Znowu schudłaś.
Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
Nie zauważyła. Co więcej, miała wrażenie, że ostatnie nocne przechadzki do
kuchni zapełniły jej boczki do końca. Chociaż równie dobrze mogło być to
złudzenie. Sięgnęła do swoich bioder i złapała za warstwę skóry. Zebrała jej
mniej niż się spodziewała.
— Możliwe — przyznała w końcu. Odsunęła
się od siebie Lunę i usiadła. — Ty z kolei wyglądasz jak ostatnie nieszczęście i
gdzie jest chaos? — Rozejrzała się, ale nie znalazła urny.
— Zostawiłam na dole, musiałam się z
tobą koniecznie zobaczyć. Tak się stęskniłam.
Luna ponownie rzuciła się na Eleanor,
by ją objąć, lecz ta w ostatniej chwili zeszła kobiecie z drogi.
— Przepraszam, ale musisz się uspokoić
— skarciła ją. — Chaos jest teraz ważniejszy, a ty sobie go rzuciłaś na dole,
gdzie grasują dwie dziewczynki.
Luna skrzywiła się.
— Powinny już spać — odparła niepewnie.
— Na pewno śpią.
— Na pewno, to przemknęły się i już zajrzały
do urny. Nie znasz ich? — Zaśmiała się. — Chodź, może jeszcze zdążymy je
złapać, zanim doprowadzają do końca świata.
Luna zakołysała się na podłodze i z
rozpędu wstała. Podbiegła do Eleanor i objęła ją w szyi. Ucałowała delikatnie
skórę kobiety, a potem uciekła, kiedy Eleanor krzywo na nią spojrzała.
— No co? — Luna wzruszyła ramionami. —
Przecież wiesz, że cię kocham.
— Tak, tak, wiem. Powtarzasz mi to za
każdym razem, kiedy tylko się zobaczymy.
— Elen, my… — urwała. Przymknęła oczy i
opuściła głowę, aby uniknąć wzroku Eleanor. — Już nic, przepraszam, naprawdę
przepraszam, że pomyślałam o czymś, o czym nie powinnam.
Rzadko
się widzimy, pomyślała
Eleanor, dobrze zdając sobie sprawę, jakie zarzuty stawia jej Luna. Wzruszyła
ramionami. Nic nie zmieniały. Życie toczyło się dalej, a Eleanor nie zamierzała
zmieniać w nim niczego tylko dlatego, że Luna potrzebowała bliskości i jej
obecności. Zawsze byłoby jej za mało, zawsze byłoby jakieś „ale”, więc nawet
nie próbowała podejmować tematu czy tłumaczyć Lunie powody, dla których
poświęca ich więzi.
— Mamo, mamo! — rozległ się krzyk z
okolic klatki schodowej. — Mamo, mamo, patrz, co znalazłyśmy! — odparły
chórkiem dziewczynki, niosąc ostrożnie urnę z chaosem.
Eleanor zamarła na moment, potem serce
podskoczyło jej niemal do gardła. Zdusiła w sobie krzyk i podeszła do
dziewczynek. W milczeniu zabrała im urnę i uciekła, nim zaczęły jeszcze płakać.
— Elen, co robisz? — oburzyła się Luna.
— Zaczekaj! Wracaj tu, natychmiast! One nie… — Obejrzała się w stronę dziewczynek.
— Przepraszam, przepraszam, myślałam, że śpią.
— Myślałaś? — Parsknęła śmiechem. —
Prędzej Syzyf wniesie ten cholerny głaz na górę niż one pójdą grzecznie spać.
— Ale… — zaczęły mówić, ale Eleanor
posłała im groźne spojrzenie i w moment zamilkły.
Odstawiła na półkę za sobą urnę z
chaosem. Uchyliła wieczko i zajrzała, czy wszystko jest na miejscu. Wydawało
się, że jest nieporządku trochę mniej niż ostatnim razem, kiedy z Beatrice
zakopywały go w grobie córki Spowiednika i kobiety. Wątpiła jednak, że dziewczynki
miały coś wspólnego z jego zniknięciem.
Zamruczała pod nosem.
Luna odsunęła się kawałek. Zagwizdała,
niewinnie oglądając pustą ścianę.
— Co zrobiłaś? — zapytała, zakładając
ręce na piersi. — Słucham.
— Nie ja! — odkrzyknęła. Odwróciła się
i machnęła na dziewczynki, by sobie poszły. Te wciąż stały w miejscu, nieskore
do słuchania kogokolwiek. — No sio!
— Nie! — Pokazały jednocześnie język. —
Nikt nie powiedział, że mamy sobie pójść.
Lucy odpowiedziała tym samym i
wystawiła jęzor.
Eleanor z trudem zdusiła w sobie
śmiech. I kto tu był dzieckiem? Podrapała się po głowie i weszła między kłócącą
się rodzinkę. Odepchnęła dziewczynki i Lunę od siebie, a potem odparła:
— Uspokójcie się. — Wskazała najpierw
na dziewczynki. — Do łóżka, ale już, bo nie dostaniecie jutro lodów.
— Ale my….
—…kochacie lody, wiem — dokończyła za
nie. — Oj, dokładnie to wiem, dlatego nie dam wam choćby liza, a teraz zmykać.
Natomiast ty… — chwyciła Lunę za bluzkę, gdy ta podążyła za dziewczynkami — coś
ty zrobiła? — spytała grzecznie, przynajmniej na razie.
— Nic a nic — wyszeptała.
— Co. Ty. Zrobiłaś? — powtórzyła
pytanie. Złapała Lunę za skórę i pociągnęła za nią. Zajęczała. — Powiedz mi.
— Nic! — wrzasnęła. — To nie moja wina.
To Beatrice obrzuciła Alicję chaosem.
— A Harry? — dopytała się na zaś.
Luna uciekła od niej wzrokiem.
— A Harry? — syknęła. Powoli zaczęła
tracić cierpliwość. — Mów w tej chwili.
— Jego oczy.
— Jego oczy… — powtórzyła, kiwając
głową na znak zrozumienia. — Co z jego oczami?
— Obrzuciłam je chaosem — przyznała się.
— Chciałaś go przecież zobaczyć. Sama mówiłaś, że spotka się z tobą, czy będzie
cierpieć czy nie. — Zbliżyła się i ujęła twarz Eleanor. — Kocham cię i zrobiłam
to dla ciebie, przecież wiesz. Powiedziałaś, że chcesz go sprowadzić na swoją
stronę.
— Luna… — zaczęła, ale nie zdołała
dokończyć. Zacisnęła usta w wąską linijkę, aby ani jedno słowo nie wyszło z jej
gardła. Żałowałaby później tego, choć już żałowała myśli. Czasem po prostu
nienawidziła Luny, zwyczajnie nienawidziła.
— To nie moja wina — broiła się dalej.
— Prosiłam ich, żeby zostali. Grzecznie — dodała szybko, nim Eleanor zdążyła
cokolwiek powiedzieć. — Naprawdę ostrzegłam ich, ale wtedy pojawili się przy
grobie córki Beatrice i Edgara. Pomyślałam wtedy o tobie. — Złapała dłonie
Eleanor. — Chciałaś Harry’ego przy sobie. Chaos sprawi, że utraci wzrok.
Dostaniesz szansę, by przyciągnąć go na naszą stronę. Idealną szansę, która…
Eleanor zacisnęła pięść. Luna mówiła
dalej, ale przestała jej słuchać. Jak śmiała sprzeciwić się jej prośbie?
Postąpić inaczej niż się umawiały? Tysiąc lat wspólnych wypraw, akcji przeciw
bogom i strażnikom, a mimo to Luna wciąż niczego się nauczyła.
— Luna — przerwała kobiecie.
— Tak, słucham. — Uśmiechnęła się
blado. — Chyba wszystko…
Eleanor trzepnęła ją wprost w policzek.
Luna zachwiała się i poleciała na ścianę. Tyłem głowy walnęła o kant szafki. Z
początku nie dotarło do niej, co się stało. Niepewnie dotknęła czerwonego
policzka. Syknęła i odsunęła palce. Ręka jej zadrżała, potem obejrzała się w
stronę Eleanor.
— Dlaczego? — zapytała, w jej oczach
malowało się niedowierzanie.
Wzięła głęboki wdech na uspokojenie.
Jednak ono nie przyszło. Uderzyła pięścią w ścianę raz, potem drugi i trzeci,
aż zaczęła nią w pukać, nie mając sił na kolejne ciosy. Wolała jednak mimo
wszystko wyżywać się na pustakach niż na Lunie.
— Dlaczego? — wysyczała przez zęby
Eleanor. — Dlaczego się mnie nie posłuchałaś?
— Ale…
— Rozumiem, że Alicja to nie twoja
sprawka, ale Harry? Jak on niby się teraz do nas przyłączy? Jak mam go
przekonać, że twoja decyzja nie miała nic wspólnego z moimi planami? Jak niby
mam teraz zapytać go, czy się do nas przyłączy?
— Ty…
— Co ja!? — ryknęła na cały dom.
Chaos w urnie zatrząsł się i przesunął
po blacie. Eleanor podbiegła i pochwyciła go, nim zdążył spaść na podłogę.
Przetarła szorstką warstwę urny. Na palcach został jej kurz, a może nawet i sam
chaos. Otarła drobinki między opuszkami palców. Chaos i oczy Harry’ego — nie
umiała sobie wyobrazić konsekwencji, które niosła ze sobą samolubna decyzja
Luny.
Przysiadła przy podłodze i wtuliła do
siebie urnę.
— Naprawimy to — poinformowała Lunę. —
Damy radę.
— Nie żartujesz? — Pociągnęła nosem. —
Bo jeśli żartujesz…
— Mówię prawdę — przerwała jej. —
Spróbuję do niego dotrzeć w inny sposób. Może utrata wzroku w końcu go oświeci.
— Prawda, może jeszcze lepiej na tym
wyjdziemy?
Eleanor położyła dłoń na ramieniu Luny.
— Jesteś zmęczona — odparła cienkim
głosem. — Idź spać.
— Dobrze. — Kiwnęła, a potem zdjęła z
siebie płaszcz. — Dobranoc. — Pocałowała Eleanor w czoło. — Kocham cię.
— Ja ciebie też, ale już idź.
Wepchnęła Lunę do pokoju i zatrzasnęła
za nią drzwi. Odetchnęła z ulgą, kiedy w końcu pozbyła się kobiety. Na
korytarzu zastała ją cisza. Wyjrzała zza małe okienko i dopiero teraz
zauważyła, że dzieciarnia wróciła do domu. Dziewczynki poszły faktycznie spać
po groźbie związanej z lodami, a Luna nie wyszła na korytarz. Eleanor odczekała
jednak jeszcze minutę. Nadal się nic nie wydarzyło.
Przymknęła powieki i na moment się
wyciszyła. Musiała przyszykować nowy plan. Jeśli Harry straci wzrok, nie będzie
Atenie do niczego potrzebny, więc bogini nie wyśle go na misję odnalezienia
Eleanor. Nie spotkają się. Istniała szansa, że po prostu wyrzucą go z domu,
wtedy już bogowie przysłużyliby się jej najlepiej w całym życiu. Nie zakładała jednak
tak wielkich dogodności…
Zabrała ze sobą urnę z chaosem i
zamknęła się w swoim pokoju na klucz. Na zaś przyłożyła ucho do drzwi, przez
moment nasłuchując, czy nikt nie zechce jej przeszkodzić. Wszyscy posłusznie
zostali w swoich pomieszczeniach. Skinęła i uśmiechnęła się. W podskokach
podeszła do stołu. Położyła na nim urnę. Przesunęła na bok wszystkie rzeczy —
aby chaos postawić na samym środku blatu. Kiedy wszystko było gotowe, usiadła
na podłodze. Kolana przyciągnęła do piersi i rozejrzała się po stole. Ramka ze
zdjęciem. Podniosła ją i przejechała palcami po chłodnej, szklanej powierzchni.
Fotografia była stara. Jeśli dobrze pamiętała, to zrobili ją na początku
dwudziestego wieku. Odwiedziła wtedy Beatrice i Edgara, aby ostatni raz
podziękować im za to, że przyjęli ją, gdy nie miała domu. Przeprosiła również.
Nigdy nie była i nie będzie ich prawdziwą córką, zajęła miejsce, które nie
należało do niej. Nie ona powinna stać pomiędzy małżeństwem, tulić ich do
siebie i wygłupiać…
— Dziękuję — szepnęła i odstawiła ramkę
na miejsce, tuż obok urny z chaosem.
Spojrzała na zegarek — nadchodził
odpowiedni czas, by wszystko zmienić. Podniosła się. Z szafy wyjęła
wyprasowaną, czarną suknię. Zsunęła z siebie luźne spodnie i bluzkę. Nawet nie
miała na sobie biustonosza, więc piersi odcisnęły się na delikatnym materiale,
który oplótł jej ciało. Włosy rozpuściła, aby swobodnie opadły na całe jej
ciało. Były długie, sięgały aż do podłogi. Przygładziła je palcami, nie
rozczesała ich, gdy ani jeden kosmyk nie zaplątał się po ostatnim czesaniu.
Otworzyła szeroko szafę i spojrzała na
własne odbicie. „Piękna. Doskonała. Idealna. Dorównuje samej Afrodycie…” — ile
razy słyszała o swojej perfekcji, ile razy przykuwała uwagę bogów i ludzi, i
ile razy nienawidziła własnego odbicia. Widziała w zwierciadle słabą,
wystraszoną dziewczynkę, która wciąż bała się zostać w ciemności sama. Nocna
lampka już paliła się przy łóżku, choć na dworze wciąż było jasno. Pomarańczowe
światło padało na jej obfite biodra. Złapała się za skórę i pociągnęła za nią.
— Dasz radę, mały tchórzu.
Ucałowała własne odbicie. Nie chciała
się żegnać z dziewczynkami, a tym bardziej z Luną. Wystarczyło jej pożegnanie z
nią samą. Tylko wtedy mogła być pewna, że wróci.
0 Comments:
Prześlij komentarz