Harry przeciągnął się w łóżku, kiedy
pierwsze promienie słońca Apolla przedostały się przez szpary w rozchylonych
zasłonach. Ostre światło poraziło go w oczy. Przymknął powieki i wtedy dopiero
poczuł ostry ból z tyłu głowy. Jęknął. Z powrotem położył na miękką, wygodną
poduszkę i przykrył się aż pod samą brodę kołdrą. Tak, tu mu było ciepło i
przyjemnie.
Rozległo się pukanie do drzwi. Nie
odpowiedział z nadzieją, że służąca podda się i wróci ze śniadaniem później.
Jednak walenie w drzwi nasiliło się, jakby kobieta zaczęła używać do tego całej
pięści, a nie tylko jednego palca.
Niechętnie podniósł się i mruknął ciche
„proszę”.
Uśmiechnięta, a tym samym wyraźnie
zadowolona z siebie, służąca podeszła z tacą pod samo łóżko i położyła ją przy
nocnym stoliku. Pozdrowiła Harry’ego skinieniem. Wyglądała inaczej niż
poprzedniego dnia. Była szczuplejsza, a przede wszystkim młodsza. Nie skończyła
jeszcze dwudziestu lat. Twarz miała bardzo dziewczęcą i promieniującą zdrowym wigorem,
a niecodzienny kolor włosów, przedziwnie różowy, tylko odejmował jej kolejnych
lat. Podejrzewał, że tym razem ojciec zatrudnił kogoś według jego własnych
upodobań. Harry zdecydowanie wolał starsze, bardziej doświadczone, ale póki nie
przeszkadzała mu w pracy, nie mógł powiedzieć o niej nic złego.
— Wyspałeś się dobrze, panie?! —
spytała głośno. Z twarzy nie zszedł ten złośliwy uśmieszek ani na moment.
— Pięć minut dłużej i byłoby idealnie —
zażartował.
— Panie, gdybym cię teraz nie zbudziła,
już byś nie wyszedł ze swojej nory.
— Nora jest ciemna, ciepła i przyjemna.
Tyle mi wystarczy do szczęścia — burknął.
Podniósł się do pozycji siedzącej.
Przetarł obolałe skronie. Sięgnął po okulary, które gdzieś zostawił przed samym
spaniem. Na pewno niedaleko. Nie wierzył, by specjalnie wstał i położył je w
sąsiednim pokoju. Obmacał całą kołdrę. Znalazł jedynie stos otwartych ksiąg,
które niebezpiecznie chwiały się raz do przodu, raz do tyłu.
— Nie widzisz gdzieś okularów? —
zwrócił się do służącej, która wciąż stała w tym samym miejscu nieruchomo. — I
przepraszam, ale jak masz na imię?
— Luna, panie — odpowiedziała słabym
głosem. — Już szukam okularów.
— Co się stało z Mane?
— Przykro mi, ale nie wiem nic na temat
poprzednich pracownic — odparła. — Zostałam tu zatrudniona z polecenia pana
ojca.
Nie pomylił się, ojciec naprawdę
zatrudnił kolejną służącą.
— Wcale mnie to nie dziwi — burknął.
Wstał z łóżka i przeciągnął się, tym
razem na stojąco. Mięśnie ścierpły mu przeraźliwie. Jednak całonocne
studiowanie ksiąg w jednej pozycji nie służyło dobremu samopoczuciu.
Przynajmniej raz nie zmarnował wolnego czasu, a ten powoli kończył się. Czuł to
w kościach. Zawsze strzykały mu kolana, gdy Atena zamierzała wysłać go z
kolejną misją. Tym razem dawały o sobie znać głośniej niż tysiąc lat temu.
Załatwiał wtedy sprawę z opiekunką Granicy Olimpu. Nigdy wcześniej i nigdy
później nie odniósł tak druzgocącej porażki. Na całe szczęście tamtym razem
Atena wybaczyła mu błąd, ale skoro kolana dawały o sobie znać tak głośno, to
nawet bał się myśleć, co tym razem zapowiadają.
— Panie — ciszę przerwała Luna.
— Tak?
Wyrwał się z zamyślenia. Zbyt dużo
ostatnimi czasy myślał. Może to przez nieprzyjemną, jesienną pogodę, a może
przez podejrzane milczenie Ateny, która od ponad dziesięciu lat nie zlecała mu
żadnych misji, jakby kazała mu zbierać siły i czekać na wezwanie.
Luna podała mu parę okularów. Założył
je i podziękował kiwnięciem. Z nimi czy bez, nie widział większej różnicy.
Wystarczyło tylko nosić parę szkiełek, tak jak zawsze powtarzał mu dziadek — od
chwili, kiedy podarował je jako prezent w dniu dwudziestych urodzin, aż do
dnia, w którym Tanatos zabrał duszę dziadka do Hadesu.
— Panie, a może bym zamówiła nowe —
zaproponowała Luna, przyglądając się podejrzliwie okularom. — Są bardzo stare…
— Nie, nie trzeba. Wystarczą mi te. — W
rzeczywistości mógł nosić tylko te. — Są dla mnie bardzo ważne. Gdyby nie one…
— urwał. Nie powinien o tym rozmawiać ze służącą. — Dziękuję za troskę, ale
więcej nie podejmuj tego tematu.
— Tak jest. — Skinęła głową. — Mam je później zanieść z powrotem do
biblioteki? — zapytała, wskazując palcem na stos książek.
— Nie. — Pokręcił głową. — Spróbuję
jeszcze przestudiować ostatnie tomy wieczorem.
— Tak jest.
Zebrała wszystkie księgi w jeden stos,
stanowczo zbyt duży stos. Harry zadrżał na samą myśl, że przeznaczył tylko
jedną noc na studiowanie licznej literatury. Luna chwyciła od spodu wszystkie
pozycje i zaniosła je pod ścianę. Harry otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
Poprzednie służące z trudem podnosiły jedno opasłe tomisko, a Luna wzięła bez
zająknięcia osiem.
— Następnym razem ja je przeniosę —
poinformował, zasłaniając jeszcze jeden stos tomisk, który zebrał się w
poprzednim tygodniu przy oknie.
— Dobrze, przepraszam za moją nieuwagę.
A teraz proszę zjeść śniadanie, wygląda pan blado — stwierdziła.
Harry zaśmiał się.
— To akurat zasługa złych genów —
wyjaśnił jej krótko.
Jego bracia byli podobni do rodziny od
strony ojca. Ciemna karnacja, brązowe oczy i włosy, mocno zarysowana szczęka i
twarde rysy twarzy — Harry mógł o wszystkim zapomnieć. Wdał się w matkę z jej
jasną, delikatną skórą i tymi przeklętymi oczami. Czarne włosy tylko podkreślały
niepotrzebnie bladość na twarzy, a łagodne rysy stanowiły element żartów
starszego rodzeństwa. Nawet siostra nie szczędziła mu docinek, szczególnie że
jako jedyny z rodziny w całej rodzinie nosił okulary.
— Złe geny to zła wymówka, panie.
Jesteśmy jedynie sobą, więc nie należy porównywać się do innych i często
zamartwiać niepotrzebnie — stwierdziła Luna. — I przepraszam za uszczypliwość,
ale nie lubię rozmawiać o „genach”.
— Problemy rodzinne? — zgadywał.
— Zgadza się.
— Skąd ja to znam? — mruknął pod nosem,
łapiąc jedną z grzanek z talerza. Była już chłodna, ale nadal smakowała
wyśmienicie. Musiał pamiętać, żeby dać kucharce podwyżkę. — Możesz już iść.
Później posprzątaj w sypialni.
— Tak jest. — Otworzyła drzwi, ale nie
wyszła przez nie. Zatrzymała się w progu i spojrzała na Harry’ego błagalnym
wzrokiem. — Panie, w drugim pokoju czeka na ciebie naga kobieta.
Luna zadrżała, nie z przerażenia.
Złączyła obie nogi, a wargę przegryzła, gdy wstrzymała oddech.
— Afrodyta — powiedział Harry.
Zabrał Lunę z progu, po czym zamknął ją
w pokoju. Sam wyszedł na spotkanie bogini. Poprawił koszulę. Nadal jeszcze się
nie przebrał, ale żadnemu z bogów nie można kazać czekać. Szczególnie gdy sam
pofatyguje się na spotkanie.
— Harry! — rozległ się krzyk.
Zdjął okulary i położył je na stoliku
obok. Naga Afrodyta podbiegła do mężczyzny i chwyciła go w silnym uścisku,
wciskając twarz Harry’ego między obfite piersi. Czuł na sobie dotyk bogini i
jej słodki, przypominający trochę ambrozję, zapach, który zawsze koił. Jasne włosy
załaskotały go po ręce.
— Proszę, Afrodyto, wypuść mnie —
wymamrotał niewyraźnie.
Kobieta pogłębiła uścisk, wbijając
złoty pas w brzuch Harry’ego.
— Nie, nie, nie, chłopcze mój drogi,
mój kochany. — Odsunęła od siebie Harry’ego, ujęła jego twarz w delikatnych jak
śnieżny puch dłoniach. Uśmiechnęła się, a uśmiech ten był równie piękny jak
zawsze, bo najpiękniejszy. — Nie widzieliśmy się prawie dwieście lat chłopcze.
Tak krótko, ale zarazem tak długo. Mój piękny chłopcze, opowiadaj i dotykaj
mnie, by nasze spotkanie nie zostało zapomniane. Dotknij mnie, proszę.
Harry poruszył dłonią. Nie mógł się
oprzeć słowom Najpiękniejszej. Kusiła, świadomie czy nie, a wolna wola
przestawała mieć znaczenie. Harry uniósł rękę i dotknął gładkiego policzka
Afrodyty, rozkoszując się każdą chwilą spędzoną z boginią.
— Proszę, Afrodyto — słowa z trudem
przeszły mu przez gardło.
— Nie, nie, nie — zaśpiewała. — Mój
drogi chłopcze, tak dawno…
Afrodyta obejrzała się przez ramię.
Biały gołąb wleciał przez otwarte okno. Zagruchotał, po czym wepchnął dziób
między pióra.
— Mój kochany…
Odepchnęła Harry’ego na sofę i pognała
ku ptakowi. Ścieżka pełna kwiatów i roślinności wszelakiej wyrosła spod stóp
bogini, gdy ta w podskokach biegła ku swojemu pupilkowi. Trzy róże zaplątały
się o nogę stołu, a ich kwiaty wysunęły się z jasnych pąków nad szklanym
blatem. Harry chwycił za łodygę jednej z róż. Ostry kolec wbił się w jego
palec.
Kropla krwi wyrosła w miejscu rany i
ściekła po skórze, skapując na kremowy dywan. Czerwona plama rozrosła się najpierw
na skraju materiału, ale potem objęła całą podłogę, zapowiadając nadejście
wizji. Nie przychodziła do niego już od ponad stu lat. Nie prosił o nią, nie
błagał, nie śnił i nie wywoływał. Milczała w słodkiej ciszy, gdy minęła
pierwsza i druga wojna światowa, choć w tamtych ciężkich czasach wyczekiwał jej
z niepokojem. Tym bardziej nie spodziewał się jej w tym momencie. Pokój trwał w
chłodnych objęciach Eirene. Pokój wśród bogów, co wprawiało w podziw nawet jego
ojca. Czy ta słodka cisza została przerwana? Nie wiedział, ale był pewien, że
za moment odezwie się głos. Obraz przybrał już zamazany kształt. Plamy
przyozdobiły jego prawe i lewe oko czernią, a krzyk Eirene wypełnił jego uszy.
Potem usłyszał tylko cichy pisk…
Rozpoczniesz
krwawe żniwo — odezwał
się bardzo dobrze znany głos Harry’emu. Otworzysz
nieświadomie drogę potworowi. Staniesz po złej stronie bitwy. Krew rozleje się
po dłoniach niewinnych. Harry wziął głęboki wdech.
— A oczy dziecka Hadesa i Afrodyty
zamienią świat w chaos — dokończył samodzielnie.
Potrząsnął głową i zmrużył oczy, gdy
ból wszedł mu w kark. Rozmasował obolałe miejsce i przysiadł na sofie. Malutka
kropelka krwi pozostawiła ślad na dywanie, nic więcej.
— Oj, mój drogi chłopcze — odezwała się
Afrodyta, zbliżając się z usadowionym na ramieniu gołębiem. — Nie martw się.
Odetchnij i wróć do rzeczywistości.
— Czy… — zawahał się. Wiedział, że nie
powinien pytać. — Czy świat naprawdę obróci się w chaos przez dziecko twoje i
Hadesa?
— Oczywiście, że nie, głuptasku. —
Uszczypnęła Harry’ego w policzek. — Gołąbku ty mój kochany, miłość wszystkich
uratuje. Wiem to! — krzyknęła, rozkładając szeroko ręce. — Wystarczy, że w
końcu przyjdzie dzień bym pobłogosławiła twe samotne serce, a wszystko inne
stanie się możliwie.
Zaśmiał się. Jego samotne serce? Przez
ponad tysiąc lat nie spotkał tej kobiety, o której tak często wspominała
Afrodyta. Obiecała mu ją. Obwieszczała, że już się pojawiła na tym świecie, ale
każdy krok postanowiony w świecie śmiertelników, nic nie zmieniał. Był sam i
przyzwyczaił się do tej samotności, która pochłaniała każdy jego dzień. Nie
liczył już na miłość, bo ta nie była mu przeznaczona.
— Afrodyto, powtarzasz mi od dnia moich
narodzin, że wkrótce spotkam miłość swojego życia.
— Zgadza się — odparła pewnym tonem, w
którym Harry nie wyczuł choćby cienia wątpliwości. — Już wkrótce, wkrótce,
miłość przyjdzie do ciebie. — Jęknęła, łapiąc się za pierś. — Już czuję, jak
twoje młode serduszko skacze na wieść o nadchodzącej miłości. A koniec świata
nigdy nie najdzie. Nawet jeśli coś minie, to my zawsze będziemy trwać i
odrodzimy się z piany morskiej, śpiewu ptaków czy pięknych kwiatów. — Objęła
wzrokiem pokój. — Pusto… — szepnęła smutno. — Tu jest tak pusto. Zakochasz się
i przyjmiesz do takiego domu ukochaną. Kwiaty? Może jakieś obrazy? —
zaproponowała.
Harry zacisnął usta w wąską linijkę.
Niekoniecznie zgadzał się z propozycją Afrodyty. Wolał prostotę, a sztuka nigdy
do niego nie przemawiała. Pustka była przyjemniejsza. Nie wadziła. Wiedział,
gdzie znajdują się jego rzeczy, a poza tym bywał we własnym domu tak rzadko, że
z trudem nazywał to miejsce „domem”.
— Henry, czemu jesteś smutny? —
zapytała, a potem odwiązała złoty pas. Położyła słynny atrybut na szklanym
stole i usiadła obok Harry’ego. — Moje drogie dziecko, nie smuć się.
— Zmieniłem imię — przypomniał
kobiecie.
— Dlaczego? — Chwyciła go za dłoń. —
Wiązałeś z tym imieniem marzenia i pasje. Szekspira kochałeś czytać, gdy miałeś
pięć lat.
— Ponad pięćset.
— Słucham?
— Sama sztuka została napisana pod
koniec szesnastego wieku. Jednak jej publikacja nastąpiła dopiero w 1623 roku.
W tymże roku skończyłem siedemset lat — poprawił kobietę.
— Och, chłopcze, ale coś czytałeś, gdy
byłeś mały.
— Zgadza się. Przeczytałem Iliadę w
oryginale.
— Oh… Iliadę, mówisz… — Uśmiechnęła
się. — Bardzo przyjemne czasy. — Chwyciła za jeden z loków i zaczęła owijać go
wokół palca. — Przepiękne. Helena była piękna, naprawdę piękna, ale pewnego
dnia wyzwała mnie na pojedynek piękności. Była piękna, więc poprosiłam gołębie,
by wydziobały jej twarz. Bez niej, nie była już taka piękna. Szkoda…
— Mam nadzieję, że nie potraktujesz tak
mojej przyszłej miłości?
— Oj, mój drogi chłopcze… — Zaklaskała
z radości. — Oczywiście, że tak zrobię, jeśli zechce nazwać się
„najpiękniejszą”. Podziękuje mi. Uratuję ją przed bezmyślnością, bo przecież
tylko ja jestem najpiękniejsza, ale ona będzie piękna. Piękna i mądra, i tak
podobna, i tak inna od ciebie. Nie zrozumiecie się, a równocześnie połączycie w
jedną, piękną całość. Urodziła się, Henry, dla ciebie.
— Harry.
— Harry, Henry, a co z twoim prawdziwym
imieniem. Tym, które nadała ci Hestia?
Pamiętał ten dzień. W zasadzie pamiętał
wszystko, odkąd tylko wyszedł z łona matki — każdy, nawet najmniejszy szczegół
gromadził się w jego głowie i nigdy nie został zapomniany. Tamtego dnia matka
przyniosła go do Olimpu. Była to piąta noc po jego urodzeniu. Wielkie ognisko
rozpaliło się, ogień odłożył sam Prometeusz na znak połączenia człowieka i
boga. Obnoszono go dookoła płomieni. Szczypały go. Bliznę po poparzeniu wciąż
nosi na łydce na znak najwyższego honoru. Ani Alicji, ani Erika nie dotknął
ogień w trakcie ich rytuału. Tylko jego. I nim nastał świt, nadano mu imię.
— Czasy się zmieniły, Afrodyto. Jestem
wierny bogom, ale nie mogę się obnosić na co dzień z darem, który od was
otrzymałem — wyjaśnił, choć sam słyszał jak wielkim kłamstwem trąciły jego
słowa.
— Najdroższy chłopcze, „bogowie” to
dość trywialne słowo. Jesteś mi wierny, chłopcze?
— Oczywiście, że tak.
— To znajdź miłość swego życia. Ah! —
Złapała się za rozpalone policzki. — Na myśl o twojej ukochanej, rozpaliło
mnie. Błogosławić wam będę do końca waszych dni, a waszym dzieciom i ich
dzieciom jeszcze dłużej.
— Pani…
— Chłopcze, chłopcze, mój miły i drogi,
czy „wierność” musi być trwała? Nie — odpowiedziała od razu. — Wierność jest
krucha, słoneczko, jak śnieg na wiosnę. Gdzieniegdzie widzisz biały puch, ale
to tylko wspomnienia. Należy o nich zapomnieć i iść dalej, bo przyjdą
cieplejsze dni. Kocham cię i nie chcę, by wierność zatrzymała cię, chłopcze.
Kochała go? Nie wątpił w to. Na swój,
trochę szalony sposób na pewno, ale nie była to miłość, którą zazwyczaj darzyła
innych… Na szczęście.
— Będę wierny do końca mimo wszystko —
zadeklarował.
— Łatwo jest obiecywać kochanie. —
Trąciła Harry’ego w nos. — Gorzej spełnić te obietnice.
— Oczywiście — burknął pod nosem.
Afrodyta wyszła na balkon. Zatrzymała
się jednak w progu, pozwalając Zefirowi otulić jej włosy ciepłym wiatrem.
Pierwsze dni jesieni minęły, niosąc chłodną i nieprzyjemną pogodę wraz
odejściem Persefony do Hadesu. Jednak nowy poranek okazał się piękniejszy niż
Harry mógł go sobie wyobrazić. Ćwierkanie ptaków za oknem narosło wraz z
chwilą, gdy Afrodyta sięgnęła dłonią ku niebu. Szum drzew zagrał łagodną
melodię, a potem wszystko zamilkło.
Powód bogini zatrzymał się przed barierką.
Kwiaty róż wpadły przez okno i otoczyły zewsząd pokój, przyozdabiając go w
czerwieni i bieli. Trzy gołębie wleciały do środka, niosąc w dziobach wieniec z
róż w kształcie serca.
— Kiedy już ją spotkasz, daj jej to —
szepnęła Afrodyta, wkraczając na swój powóz.
Harry przyjął podarunek i położył go na
stole. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Afrodyta zostawiła wewnątrz niezły syf i
nie wierzył, że łatwo będzie się go pozbyć.
— Luna, możesz wyjść! — krzyknął do
służącej.
Dziewczyna niepewnie wyszła z sypialni.
Skuliła się i chwyciła za rąbek sukni. Na jej policzkach pojawiły się niewinne
rumieńce.
— Przepraszam za to… — powiedziała,
przegryzając wargę aż do krwi.
— Nie przepraszaj. Miło, że się
powstrzymałaś i nie wyszłaś w trakcie rozmowy.
— Mimo wszystko przepraszam za swoje
zachowanie. Pierwszy raz… — urwała. Wzięła głęboki wdech i przymknęła oczy,
próbując uspokoić nadal szalejące serce. Harry w pełni rozumiał jej reakcję. —
Pierwszy raz spotkałam się z najpiękniejszą.
— A skoro już się spotkałyście, to
bierz się do pracy. — Wskazał palcem na ścieżkę z kwiatów. — Trzeba się tego
pozbyć. Nie lubię kolorów.
— Zgadza się.
— Nie pozbędziesz się może tego tak
łatwo. Spróbuj jakimiś mocnymi środkami, a w najgorszym wypadku błagaj
Afrodytę, by je zniszczyła.
— Dobrze.
Harry uniósł prawą brew ze zdziwienia.
Nie oczekiwał, że Luna w ogóle zdecyduje się zostać. Zaskoczyła go szybką
decyzją, ale to dobrze.
— Na razie przygotuj mi garnitur —
kontynuował. — Chyba muszę odwiedzić ojca.
— Tak, jest.
Za oknem rozległo się krakanie. Harry
zamarł, nasłuchując, czy aby się nie przesłyszał. Jednak dźwięk był zbyt
charakterystyczny. Pobiegł na balkon. Wychylił się za barierkę, rozglądając się
po całym ogrodzie. Wrona usiadła na jabłoni i jeszcze raz zakrakała, trzepocząc
czarnymi skrzydłami, jakby chciała utwierdzić Harry’ego w przekonaniu, że
niesie złą wieść.
— Ares zdradził bogów! — usłyszał z
niebios.
Wrona wydała z siebie skrzek, po czym
wydziobała jedno z piór. Rzuciła je w stronę Harry’ego. Podniósł podarek i
obrócił w palcach, dokładnie lustrując gładką, idealnie czarną powierzchnię
pióra.
— Ares zdradził bogów! — uniósł się
jeszcze raz krzyk.
Hermes wyleciał zza chmur,
przytrzymując podróżny kapelusz ze skrzydełkami. Zachwiał się na wietrze, lecz
utrzymał tor, po którym leciał i roznosił jedną i tę samą wiadomość.
— Ares zdradził bogów — zwrócił się
prosto do Harry’ego, a potem jakby uśmiechnął.
Nie Ares zdradził bogów, a sami bogowie
się podzielili — jedni pozostali wierni Zeusowi, a drudzy stanęli do stronie
Aresa.
Zachwiał się, wracając do wnętrza
pokoju. Połączył ze sobą wizję i wiadomość, które przybyły w tak dogodnym dla
siebie momencie. Pasowały idealnie. Wystarczyło tylko chwilę pomyśleć i znaleźć
powiązanie między buntem Aresa, a pogrążeniem świata w chaosie. Czy Atena już
wiedziała? W głębi serca był pewien, że przez ten cały czas milczenia
przygotowywała się, opracowując plan, aby zapobiec katastrofie.
Jedna w tym momencie mógł tylko
zgadywać…
— Zanieś książki do biblioteki —
zwrócił się do Luny. — W najbliższym czasie chyba niczego nie poczytam.
Przygotowany garnitur leżał już na
sofie. Musiał za wszelką cenę porozmawiać z ojcem. Potem uda się do Ateny, na
sam szczyt Olimpu.
0 Comments:
Prześlij komentarz