Tej jednej rzeczy nie potrafi nawet bóg: by się odstało to, co raz już się stało
Penelopa pochyliła się nad wysoką trawą, rezygnując z
wcześniejszej zabawy na huśtawce. Przykucnęła i poprawiła jasną sukienkę w
kwiatki. Przesunęła się kawałek, potem znowu przeskoczyła na krótkich nóżkach,
aż znalazła się przy samym chodniku. Przez moment zaczęła się chwiać w obie
strony, aż w końcu upadła pupą na wydeptaną trawę. Oparła się rączkami i
wstała, dzielnie znosząc ból dla nowego przyjaciela, którego wypatrzyła w
trawie.
Niewielka żabka zarechotała. Szeroki, ciepły uśmiech
przykrył twarz Penelopy, a w jej oczkach pojawił się blask.
— Moja Zielona Księżniczka — powiedziała piskliwym
głosikiem.
Głowę przybliżyła niemal do samej ziemi, mając żabkę
cały czas na oku.
— Uwaga! — rozbrzmiał krzyk jednego z bawiących się
dzieci.
Piłka gwałtownie przeleciała obok Penelopy. Ominęła
dziewczynkę, lecz prawie uderzyła w zwierzątko, które ze strachu uciekło w
wyższą trawę.
Łzy spłynęły po policzkach dziecka.
Penelopa szybko podniosła się, goniąc za Zieloną
Księżniczką. Ręką odgarnęła nieskoszoną trawę i chwasty. Żabka wtopiła się w
otoczenie. Penelopa, jakby się nie starała, nie mogła jej znaleźć.
Smutna dziewczynka chwiejnym krokiem wróciła pod
huśtawkę, usiadła na jednej z jej ram, nieustannie ocierając rąbkiem sukienki
już zaczerwienione oczka. Jeszcze raz rozejrzała się w nadziei, że żabka
powróci — tak się nie stało.
Zacisnęła mocno powieki, uniosła wysoko głowę i
zaczęła krzyczeć na cały plac zabaw, niepokojąc znajdujących się tam opiekunów.
— Penelopa, co się stało? — zapytał jeden z sąsiadów.
— Zielona Księżniczka — pociągnęła noskiem — Zielona
Księżniczka uciekła!
— Zielona Księżniczka? — Zdezorientowany mężczyzna
spojrzał na inne dzieci, szukając u nich wyjaśnień. — A kim ona jest?
— To, to — załkała — taka mała żabka.
— Rozumiem. — Pokiwał głową. — Pewnie wróciła do
mamusi skoro była mała.
— Tak? — Dziewczynka na chwilę uspokoiła się. — A
wróci?
— Na pewno. — Do Penelopy podeszła troszkę niższa dziewczynka
o czarnych jak smoła włosach zebranych w dwa kucyki. — Poszukamy jej razem —
zadeklarowała.
— Dziękuję, Kornelio — szepnął zrezygnowany sąsiad. —
To ja idę, a wy wyruszajcie na poszukiwania! Tylko nie wychodźcie poza plac
zabaw.
— Dobrze! — obiecały równocześnie.
Kornelia podniosła lżejszą od siebie koleżankę i
otrzepała ją z kurzu nagromadzonego na sukience.
Obie uśmiechnęły się słodko i wróciły w trawę, przeglądając każdy
zakamarek. Równocześnie uważały, by przypadkiem nie nadepnąć na Zieloną
Księżniczkę. Pozostałe dzieci trzymały się głównego placu zabaw, choć niektóre
zainteresowały się poszukiwaniami koleżanek i ruszyły im z pomocą.
— Znalazłaś? — spytała po kilku minutach Penelopa, odwracając się w
stronę Kornelii.
— Nie —zaprzeczyła. — Może już wszystkie uciekły?
— Uciekły? — powtórzyła smutnie Penelopa zaniepokojona słowami
Kornelii. — A może… — Zawahała się. — Może jutro wróci? — zaproponowała,
pociągając zasmarkanym noskiem.
— Na pewno! — zapewniła Kornelia, chcąc powstrzymać przyjaciółkę od
płaczu.
Część dzieci po poszukiwaniach rozeszła się.
Na dworze zrobiło się niespodziewanie ciemno. Słońce przykryły
ciężkie, burzowe chmury, zapowiadając nadchodzący deszcz. Na zewnątrz zapanował
nieprzyjemny zaduch, wiatr przestał wiać. Większość rodziców doszła do wniosku,
że należy się zbierać zanim zacznie padać. Pochwycili swoje pociechy za rączki
i pożegnali się z pozostałymi sąsiadami.
Penelopa i Kornelia zostały, czekając na ojca drugiej dziewczynki,
który miał je odebrać po pracy. Starsza sąsiadka z okolicznego bloku przysiadła
na ławce, obiecując zaopiekować się dziewczynkami do tego czasu. Puściła ze
smyczy swojego jamnika, dając mu szaleć między rzędami starych dębów. Obie
dziewczynki pobiegły wraz z psem, zakładając się, która pierwsza zdąży okrążyć
wszystkie drzewa. Raz jedna wyprzedziła, potem druga, a na końcu po kilku
minutach padły na trawę całe zziajane. Ich ubranka kleiły się od potu, a woda,
którą ze sobą przyniosły, skończyła się.
— Kornelio! — rozległo się wołanie.
Młody mężczyzna zbiegł po wysokich
schodach, trzymając pod pachą teczkę z wypadającymi dokumentami i mokrą
marynarkę. Wolną ręką starał się zdjąć ciasno zawiązany krawat, uwierający go w
szyję. W końcu zatrzymał się i machnął w stronę dziewczynek, by do niego
podeszły.
Zerwały się, żegnając ze starszą
sąsiadką i jej jamnikiem.
— Tatuś! — krzyknęła Kornelia,
wtulając się w ojca.
— Dzień dobry, wujku — przywitała się
grzecznie Penelopa.
— Witajcie, moje księżniczki. — Pomerdał je po włosach.
— Dlaczego ma pan różne skarpetki? —
zapytała Penelopa, wskazując na stopy Adama.
— Różne? — zdziwił się. Wypił do
końca wodę z butelki.
Adam Daliński schylił się, podnosząc
nogawki spodni. Zmarszczył czoło, gdy faktycznie ujrzał wyraźnie dwie różne
skarpetki. Dziewczynki wybuchły radosnym śmiechem, łapiąc się za brzuszki. W
końcu sam mężczyzna zaśmiał się, dołączając do dzieci. Przykucnął i nadął
pyzate policzki, jeszcze bardziej je rozśmieszając.
— Tato, pobawisz się z nami? — spytała nagle Kornelia, rzucając się na
szyję ojca.
— Teraz? — Odsunął od siebie córkę i spojrzał na nią z
niedowierzaniem. — Z moją małą dziewczynką, zawsze!
Odrzucił teczkę na bok, po czym złapał Kornelię i uniósł ją ponad
głowę. Okręcił się kilka razy, z trudem wytrzymując ciągłe piski dziewczynki,
aż zdyszany postawił dziecko z powrotem na chodnik.
Usiadł na pobliskiej ławce, próbując złapać oddech.
— Może jutro — obiecał, ale dziewczynkom to nie wystarczyło.
Penelopa przysiadła się do ojca koleżanki i złapała go za rękę,
ciągnąc w swoją stronę.
— A ja, a ja?! — Wskazała na siebie palcem, pragnąc również polecieć
jak Kornelia.
— Męcz swojego tatę. On na pewno będzie posiadał równie dużo energii
co ja po całym dniu pracy — odparł sarkastycznie. Zaśmiał się, a następnie
pogmerał w brązowych włosach córki najlepszego przyjaciela. — To może wrócimy
już do domu?
— Nie! — krzyknęły równocześnie.
Adam westchnął.
Odsunął od siebie Kornelię, nie umiejąc dłużej wpatrywać się w tę
słodką, niewinną twarzyczkę, która aż błagała o pozostanie na dworze godzinkę
dłużej. Jednak Adam marzył już o wypoczynku i ciepłym obiedzie. Martwił się
również o zdrowie dziewczynek, które zbyt długo przebywały na dworze. Robiło
się coraz chłodniej i powoli zaczynało padać.
— Posłuchajcie, jutro się pobawicie. Robi się zimno, więc twoja matka
— spojrzał na Kornelię — i twój ojciec — przeniósł wzrok na Penelopę —
rozszarpaliby mnie na strzępy, gdybyście przeze mnie się pochorowały.
— Ale… — zaczęły równocześnie.
— Żadnego „ale” — odparł stanowczo. — No, idziemy!
Penelopa siadła na chodniku po turecku, założyła ręce na piersi i
odfuknęła, dając do zrozumienia, że nigdzie nie idzie. Adam tylko pomerdał ją
po włosach, po czym złapał pod pachami i podniósł z podłoża.
— Nie! — krzyknęła Penelopa.
Wyrwała się.
Rzuciła się w wysoką trawę, uciekając aż pod samą huśtawkę.
Nagle przystanęła, a na jej buzi zagościł promienny uśmiech. Z
początku usłyszała tylko rechot, ale za moment zauważyła przeskakującą obok
piaskownicy maleńką żabkę.
— Zielona Księżniczka — pisnęła, zasłaniając rączkami usta z niedowierzania.
Spojrzała na Adama błagalnym wzrokiem i, kiedy on sam zauważył
zwierzę, poddał się.
— Pięć minut — powiedział.
Penelopa kiwnęła główką.
Przybliżyła się do przyjaciółki, gdy ta skoczyła. Tym razem
dziewczynka nie miała zamiaru pozwolić jej uciec. Szybko ruszyła za nią.
Zielona Księżniczka zamarła w połowie skoku.
Penelopa poskoczyła z radości, wierząc, że dobre wróżki spełniły jej
życzenie.
Prędko podeszła do żabki i dotknęła jej śliskiej powierzchni. Złapała
w obie dłonie i, gdy już chciała ją przyciągnąć ku sobie, nie poruszyła się.
— Zielona Księżniczko? — spytała, pociągając ją jeszcze mocniej. W
końcu wyśliznęła się z jej rąk. Penelopa upadła boleśnie na piasek, uderzając
się główką o zostawioną zabawkę.
Łezki pojawiły się w oczach dziecka.
Powstrzymała się od płaczu. Wstała i ponownie zainteresowała się
tajemniczym zachowaniem żabki. Zwierzę lewitowało nad ziemią, nie było w stanie
się poruszyć, co w końcu zaniepokoiło Penelopę.
— Wujku! — krzyknęła, ale odpowiedziało jej milczenie.
Odwróciła się i z niepokojem spojrzała na przyjaciółkę oraz jej ojca;
oboje również znieruchomieli. Podbiegła, próbując nimi poruszyć, ale na próżno.
Wystraszone dziecko złapało się za nogę Adama w nadziei, że wszystko zaraz
wróci do normy.
Nastała całkowita cisza, przerywana jedynie łkaniami dziecka.
Gwałtowny wiatr zerwał się.
Jego podmuch pochwycił w swe szpony żabkę. Uderzyła z impetem w ławkę.
Włosy Penelopy rozwiały się. Dziewczynka z trudem utrzymała się nogi Adama.
— Pomocy! — wrzasnęła.
Oderwała się i poleciała w stronę huśtawki. Uderzyła o jedną z ram w
plecy. Siła wiatru przydusiła ją jeszcze bardziej do metalowej konstrukcji. Ból
stał się nie do zniesienia. Łzy zdążyły wyschnąć, a wrzaski umilkły.
— Chodź! — zabrzmiał głos, który wydobył się z niebios.
Wiatr ustał i ponownie zapanowała cisza.
Penelopa upadła na kolana, zaciskając dłonie w piąstki. Bolało ją całe
ciało. Plecy piekły, oczy łzawiły od piasku, który się do nich przedostał, a
zdarte nóżki coraz mocniej krwawiły.
Niespodziewany blask oślepił dziecko.
Choć niemal cały świat nadal zamierał, część chmur rozsunęła się.
Pojedyncze promyki słońca przedostały się na ziemie. Na ich końcu pojawiła się
góra przyobleczona w złoto i drogie kamienie z domem bogów na samym szczycie.
Rozmowy w nieznanym dla Penelopy języku uniosły się echem między niebiosami.
Rydwan przyobleczony w złoto i ogień przemknął między liniami chmur, popędzając
swe ogniste konie. Kobieta o białych jak śnieg skrzydłach wylała wodę ze swej
kadzi, rozprowadzając siedmiokolorową tęczę po świecie. Tajemnicza postać w
czarnym płaszczu podeszła do starszej sąsiadki, która zaopiekowała się
dziewczynkami, wyjęła z kieszeni złoty nóż i obcięła pukiel włosów. Odwróciła
się w stronę Penelopy, ale w końcu odeszła.
Postacie zaczęły blednąć.
Chmury ponownie przysunęły się do siebie. Blask nikł w oczach
dziewczynki, która dostrzegła dwie postaci wypadające z ostatnich promieni
słońca. Kobieta o czarnych jak smoła skrzydłach, trzymając w swoich ramionach
poranionego mężczyznę, spadła na ziemię. Kilka piór rozniosło się po ziemi,
zamieniając w czysty pył.
Kobieta zakaszlała, puszczając ze swych objęć mężczyznę. Upadł,
dławiąc się krwią. Wypluł ją na piasek, po czym usiadł na końcu zjeżdżalni,
ledwo mieszcząc się we wnęce.
— Na Zeusa, nie tak to miało wyglądać, Eleonoro! — syknął. Uderzył
ręką o ziemię, wygłaszając przy tym wiązankę przekleństw.
Do twarzy przyłożył starą, brudną szmatkę, wycierając głęboką szramę,
z której nieustannie sączyła się krew. Przechodziła ona przez skroń, policzek i
dochodziła aż po samą szyję. Blond włosy lepiły się od krwi i potu. Przy prawym
oku widniał nabrzmiały siniak. Nos przekrzywił się od silnego ciosu, który
skierował na niego Ares.
Eleonora przykucnęła, kładąc dłonie na jego kolanach. Piękna, niemal
nieskazitelnie, kobieta złożyła swe skrzydła, aż sprawiła, że całkowicie
zniknęły. Sama nie odniosła żadnych obrażeń, lecz martwiła się o towarzysza.
Troskliwym wzrokiem spojrzała na jego rany, smucąc się. W końcu zdjęła z siebie
płaszcz, podając mu go.
Pochwycił agresywnie materiał i odrzucił zakrwawioną szmatkę za
siebie.
— Nie podziękuję — odparł.
— Jesteś dorosły, nie możesz się tak mazgaić — pouczyła go.
Prychnął pod nosem i splunął na ziemię.
— Nie możesz wyobrazić sobie, co teraz czuję — powiedział ciszej. — To
upokorzenie…
— Upokorzenie? — Zdziwiła się. — Upokorzenia dopiero zaznasz. A poza
tym powinieneś mi dziękować za to, że zabrałam cię z Olimpu, Pavorze.
— Nie nazywaj mnie tak! — wrzasnął, uderzając pięścią o zjeżdżalnię i
rozwalając ją.
Penelopa przez cały ten czas łkała cichutko, bojąc się, że obcy ludzie
znajdą ją. Jej drobne ciałko trzęsło się. Wzrokiem szukała kogokolwiek, kto
mógłby jej pomóc. Jednak czas nadal stał w miejscu.
Nastało chwilowe milczenie.
Eleonora i Pavor usłyszeli cichy płacz dziecka. Obrzucili się
podejrzliwymi spojrzeniami, ale gdy zdołali dostrzec kulącą się na placu zabaw
dziewczynkę, zaprzestali. Rozejrzeli się dookoła. Nikt inny się nie poruszał;
tylko niewinne dziecko. Penelopa zrozumiała, że nieznane jej osoby patrzą na
nią. Szybko wstała i schowała się za ławką.
Pavor przewrócił oczami.
Eleonora nie zwróciła uwagę na złośliwe zachowanie mężczyzny.
Zatroskana podeszła do Penelopy, ale dziewczynka ponownie spróbowała ucieczki.
— Czy coś ci się stało? — spytała.
Penelopa spojrzała na nieznajomą. Krzyknęła, uciekając do nieruchomego
ojca Kornelii. Próbowała poruszyć mężczyzną, uderzyła go kilkukrotnie w nogi,
ale ten nie zareagował.
— Nie bój się — szepnęła Eleonora. Nagle zamarła. Zmarszczyła czoło, a
na twarzy pojawiał się niepewny uśmiech, który zaraz znikł. — Penelopa. Ty
jesteś Penelopa.
Złapała dziecko na sukienkę, podnosząc je na wysokość swojej głowy.
Penelopa rzucała się, kopała, próbując się wyrwać Eleonorze. Na próżno.
Zipnięta zaczęła głęboko i nierównomiernie oddychać. W końcu poddała się.
— Brawo, pierwsza bitwa i wyszłaś w niej zwycięsko — zażartował Pavor.
Eleonora posłała mu ostre spojrzenie, ale nie odpowiedziała na
złośliwą wypowiedź towarzysza.
— A więc to ty jesteś Penelopa — zwróciła się do dziewczynki. — Pamięć
złośliwa rzecz… Zapomniałam, że właśnie tutaj teraz żyjesz. — Parsknęła
śmiechem. — Tak, przeznaczenie jest nieuchronne. Jakiejkolwiek nie podjęlibyśmy
decyzji, ono skieruje nas na właściwą ścieżkę. Na nici życia zapisane jest
wszystko, co się stało, co się dzieje i co ma się stać…
Pavor wzdrygnął się.
— Nie wyczuwam od niej żadnej mocy — powiedział.
— Otóż to, mój drogi, otóż to — rzekła niezrozumiale kobieta. — Ona
nie może posiadać jeszcze mocy, ale tylko jeszcze… Penelopo — przybliżyła się
do dziewczynki — przepraszam, że będę musiała tak wcześnie kazać ci wypełnić
twoje przeznaczenie, ale nie mam wyboru.
Pogładziła policzek dziewczynki.
Palec Eleonory zawędrował ku miejscu, na którym złożyła pocałunek.
Wbiła gwałtownie paznokieć w skórę. Strużka krwi popłynęła po twarzy dziecka.
— Nie ruszaj się — szepnęła Eleonora.
Słowa kobiety były dla Penelopy jak rozkaz. Zamarła niemal w bezruchu,
choć w przeciwieństwie do innych nadal wiedziała, co się z nią dzieje. Chciała
wrócić do domu, do ojca i w końcu czuć się bezpieczna. Jednak wszystko teraz
zależało od decyzji Eleonory.
Kobieta pozwoliła krwi spłynąć. Popatrzyła obojętnie na delikatnie
trzęsące się dziecko. Krwią uformowała na czole dziecka symbol w postaci
sześcioramiennej gwiazdy.
— To znamię przysporzy ci wiele problemów, ale Pavor pomoże ci, kiedy
tylko będziesz potrzebowała jego pomocy — obiecała.
— Ja się na to nie piszę — wtrącił natychmiast. — Od wojownika do
niańki. Wolę spędzić wieki w Tartarze niż to uczynić.
— Zamknij się! — rozkazała Eleonora. — To dziecko będzie cię chronić
przed bogami. Jesteś Pavor. Straciłeś swoje prawdziwe imię, ale nie moc, więc
jeśli chcesz uniknąć gniewu Zeusa, to słuchaj mnie! Bo gniew Zeusa nie skończy
się tylko na wysłaniu cię do Tartaru.
Pavor tylko prychnął. Nie zamierzał przyznawać kobiecie racji.
— Penelopo, zapomnisz, co się dzisiaj wydarzyło — kontynuowała
wypowiedź — ale wiedz, że przyjdzie taki dzień, w którym przywrócę ci wszystko,
co utraciłaś. Od dziś także zobaczysz nowy świat, którego część miałaś okazję
ujrzeć przez krótką chwilę. Teraz to także twój świat.
— I po co jej wszystko tłumaczysz, skoro i tak zaraz wyczyścisz jej
pamięć? —Pavor nie wytrzymał.
Kobieta puściła uwagę mimo uszu.
— Przepraszam — szepnęła, choć za tym słowem nie kryło się nawet
najmniejsze poczucie winy. Uśmiechała się od ucha do ucha, nie umiejąc dłużej
powstrzymać radości.
Odwróciła się, pochwyciła Pavora i zniknęli tak prędko, jak się
pojawili.
Penelopa upadła na ziemię i zemdlała.
0 Comments:
Prześlij komentarz