[Pogromca smoków] Rozdział 17

Lucy uskoczyła przed panną młodą. Zmarła natarła zza niej, ze skierowanymi ku jej szyi dłońmi, jakby zamierzała ją udusić gołymi rękoma. Podmuch powietrza uniósł cienki welon. Czerwone ślepa łypnęły groźnie w kierunku Lucy.

Shina zebrała garść ziemi i cisnęła nią w kierunku zmarłej, lecz ta uciekła. Grudy uderzyły prosto w twarz Lucy.

— Co ty robisz?! — oburzyła się, ocierając zaczerwienione oczy. Piach dostał się jej pod powieki. Piekło. Próbowała wydostać resztki ziemi, lecz nim zdążyła to zrobić, kolejna zmarła natarła ku niej.

Skoczyła na nagrobek, odbiła się i przeniosła się aż na mauzoleum. Stało tu wcześniej? Nie pamiętała, by po wejściu do cmentarza dostrzegła tak bogaty budynek, a nie dało się go nie zauważyć. Był wysoki, sięgał ponad bramę cmentarza. Zbudowanego go z ciężkiego kamienia, który nie wyglądał na tutejszy. Raczej przypominał ten, który dotykała w kamieniołomach południa.

Na krypcie widniały wypisane nazwiska osób spoczywających wewnątrz budynku. Nie rozpoznała znaków. Obraz miała zamazany przez piach w oczach.

— Uważaj! — krzyknęła Shina.

Lucy okręciła się na jednej nodze, a drugą kopnęła w powietrze. W coś uderzyła. Rozległ się chrzęst, a kiedy rozwarła szerzej powieki przywitał ją szeroki uśmiech. Skóra pękła przy wargach panny młodej. Pochyliła głowę na prawy bok. Dłoń zacisnęła na nodze Lucy.

— Puszczaj! — wrzasnęła, lecz w tym samym momencie zmarła pociągnęła ją ku sobie.

Odbiła się od ziemi i przekręciła się nad kobietą, wyrywając się z uścisku. Kopnęła ją od tyłu. Zmarła przewróciła się prosto na nagrobek. Lucy chwyciła garść ziemi i cisnęła ją prosto w twarz panny młodej.

Kolejne głosy dobiegły z wnętrza cmentarza.

Nie miała magii. Brakowało jej sił. A do tego słabo widziała.

Syknęła pod nosem, a potem pobiegła w stronę Shiny, którą chwyciła i pociągnęła w przeciwną stronę do tej, z której przybyły. Tam cmentarz się kończył, ale może właśnie chowało się tam coś, od czego warto zacząć. Panne młode zagrodziły im drogę.

— Pomogę! — obwieściła Shina, zabierając z podłoża garść ziemi. Podała trochę Lucy.

Na raz rzuciły wszystko stronę zmarłych. Nie ruszyły się z miejsca. Jedną grunt trafił prosto pod welon, innej pobrudził suknię, ale większość ziemia nie dosięgła.

Lucy straciła kontrolę nad wszystkim. Nic nie szło po jej myśli i czy miała z tego tytułu śmiać się czy płakać? Nie podda się — to jednego zamierzała się trzymać do końca. Nawet jeśli oznaczało to śmierć.

"Przepraszam, że Cię ze sobą nie zabrałem" — dlaczego akurat teraz przypomniała sobie list Natsu. "Stanę się silny, aby móc cię obronić" — czy naprawdę była aż tak słaba?

Nie.

Nie potrzebowała Natsu.

Wyciągnęła zza pasa bicz i strzeliła nim po twarzach panien młodych. Pozostały niewzruszone, dlatego to wykorzystała. Przejechała końcem bicza po grudzie ziemi, a potem trzepnęła gruntem w powietrzu.

Znów okręciła się, wraz z Shiną, i uderzyła biczem w dwie kobiety, które blokowały im drogę. Odsunęły się na moment, ale ten moment wystarczył, aby przedostały się na drugą stronę.

— Brama! — Wskazała kierunek Shina.

Faktycznie kilkanaście grobów dalej stała brama, ale to nie ją pierwsze dostrzegła Lucy. Za cmentarzem rozciągała się rezydencja, większa od jej dawnego domu. Wysoka jak najwyższe drzewo w ogrodzie ojca. Bogatsza niż sam pałac króla Fiore.

Rezydencja rozciągała się od wzgórza do wzgórza. Otaczały ją pola od przeciwnej strony, a od tej, z której zmierzały, cmentarz.

Shina kopnęła bramę. Łańcuch pękł pod siłą uderzenia. Uciekły na drugą stronę, zamykając za sobą wejście. Shina otoczyła łańcuchem żelazne pręty i opadła ze zmęczenia.

— Uff... — Odetchnęła. — Myślisz, że to koniec?

Lucy zaśmiała się. Koniec? Dobre sobie. Nawet jeszcze dobrze nie zaczęły misji, a już chciała kończyć?

— Nie ma mowy — odpowiedziała jej w końcu. — Ta rezydencja...

— Oj, ona... — Kaszlnęła. — Chyba nie jest ważna...

Wiedziała o czymś. Lucy odwróciła się w stronę Shiny i zmierzyła ostrym, przenikliwym wzrokiem, na widok którego dziewczyna się cofnęła. Nadęła usta i coś odburknęła. Lucy nic nie zrozumiała, ale dobrze wiedziała, że Shina znów próbuje ją okłamać.

— Jest ważna — podkreśliła stanowczo. — Gdyby nie była, raczej inaczej byś zareagowała. Nie sądzisz?

— Ja? — udała głupią. Nie wychodziło jej to nigdy, nawet Lucy zaczęła się śmiać z tej dziewczyny, ale tym razem nie miała ochoty na żarty.

— Nie, Zeref?

Shina zadławiła się własną śliną. Kaszlnęła głośno, zwracając uwagę panien młodych stojących za bramą. Wszystkie zwróciły się ku nim. Welony opadły z ich twarzy.

— Przepraszam — wychrypiała.

Lucy przewróciła oczami. Jakby teraz potrzebowała przeprosin...

Panny młode natarły na bramę. Zaczęły wchodzić na siebie, jedna na drugą. Wyciągnęły ręce za bramę, próbując dosięgnąć i Lucy, i Shinę. Ich palce były długie, smukłe, paznokcie wyblakłe, choć nadal piękne. Musiały wyglądać olśniewająco przed ślubem, szkoda tylko że go nie dożyły...

— Nie ma na to czasu...

Lucy otworzyła gwałtownie drzwi do rezydencji. Z jej wnętrza wydobyło się mroźne, otępiające powietrze, które wręcz cuchnęło śmiercią. Zamroczyło na moment Lucy, Shina z kolei dostała od tego mdłości. Złapała się o głowę i oparła o ścianę budynku.

— Ghła! — wydobył się dziwny dźwięk z gardła panien młodych.

Lucy uderzyła się w skroń. Obudź się. Wstań!

Podniosła Shinę i zaprowadziła ją do wnętrza rezydencji. Podniosła z podłogi świecznik, po czym zablokowała nim wejście. Opadła na dywan.

— Nie... Nie możemy tu... być... — wyszeptała z trudem Shina.

— Dlaczego? — zdziwiła się Lucy, choć poniekąd już znała odpowiedź.

— Czy raz nie możesz mnie posłuchać? RAZ?!

Głos Shiny odbił się echem wśród czterech ścian pustej rezydencji. Podniosła gwałtownie głowę i rozejrzała się wokoło. Wstała, mimo wcześniejszych zawrotów. Najpierw podeszła bliżej wejścia, ale potem podbiegła w stronę schodów. Usiadł na pierwszym ze schodów. Opuściła bezwładnie ręce. Wyglądała na taką bezradną. Jakby nic nie poszło zgodnie z planem, który przyszykowała przed spotkaniem z Lucy.

— Gdybyś słuchała się mnie, to może wtedy chociaż raz posłuchałabym się ciebie. — Lucy ominęła Shinę. Poklepała ją po ramieniu na pocieszenie i z tym ją zostawiła za sobą.

Niezależnie od misji, której zdecydowała się podjąć, ta rezydencja niepokoiła ją mimo wszystko. Jako zarejestrowany mag krajowy, miała obowiązek zbadać wszelkie magiczne zagrożenia dla tego kraju w trakcie wypełniania misji. Ale tu nie chodziło tylko o kraj.

Rezydencja była inna.

Z zewnątrz wydawała się ogromna, rozciągająca między wzgórzami, zajmująca większość terenów, które dało się objąć wzrokiem, a w środku? Malała. Korytarze okazały się wąskie, wyłożone gołym kamieniem. Każda część zupełnie innym, jakby ktoś zbierał pozostałości z kopalni i wyklepywał nimi rezydencję do czasu, kiedy materiał się skończył. Brakowało obrazów, dywanów, zasłon, mebli. Cały budynek był goły.

Im głębiej Lucy wchodziła, tym mniej dziwiła ją ta pustka. Może tak właśnie ktoś zaplanował sobie miejsce, w którym będzie mieszkał? Tylko w takim razie, gdzie właściciele? Rozważyła jeszcze pomysł, że rezydencja może przynależeć do kapłana, ale od razu zwątpiła w tę myśl. Karzeł nie żyłby w swojej klitce, gdyby miał możliwość przebywania w rezydencji. Nawet jeśli do tej pory nie znalazła tu ani jednego łóżka.

Nie rozumiała tego miejsca. Gołej przestrzeni. Panujących zewsząd ciemności. Dziwnego rozkładu pomieszczeń, do których brakowało drzwi. W ścianach pozostawiono dziury.

Skręciła w kolejny korytarz. Tym razem dostrzegła wyłaniające się zza schodów światło.

Przygotowała w razie ataku bicz. Zbliżyła się do ściany i wolnym krokiem, niesłyszalnym, zmierzała ku jedynemu żywemu miejscu w całej rezydencji. Niczego nie słyszała. Ani rozmów, ani kroków, ani innych dźwięków, które świadczyłyby o czyjejś obecności.

Przeszła obok schodów i zobaczyła lekko uchylone drzwi od rozświetlonego gabinetu. Zawahała się. Miała iść dalej? Sprawdzić pomieszczenie i dopiero potem martwić się konsekwencjami?

Nie...

Myśli broniły ją przed popełnieniem kolejnego błędu, lecz serce wiodło ku nieokiełznanej tajemnicy i zagadek kryjących się za rezydencją, cmentarzem i rzędem panien młodych. Odpowiedzi czekały. Każda kolejna minuta oddalała ją od celu.

Tym razem bez wątpliwości, ruszyła przed siebie. Popchnęła ostrożnie drzwi i w tej samej chwili ogień zaskwierczał w kominku. Światło stało się intensywniejsze, sprawiając, że ciemność za oknem nie wydawała się taka straszna.

Lucy podeszła do okiennic i rozsunęła grube zasłony. Widok obejmował całe miasto, pola, a nawet drogę do Crocus. Ktoś, kto tu mieszkał, musiał być niezłym obserwatorem.

— Co jest? — spytała na głos, odsuwając się od okna. Chłodne powietrze smugnęło po jej nogach.

Odwróciła się. Dostrzegła leżącą na stole książkę oprawioną w starą, zmęczoną skórę. Podniosła ją ze stołu. Nie wydawała się... wyjątkowa. Poza ozdobnymi literami na okładce, nic jej nie wyróżniało. No, może poza tym że stronice okazały się puste. Przewróciła wszystkie kartki, ale nie znalazła choćby najmniejszej notatki, bazgroły albo zwyczajnego fragmentu tekstu.

— E.N.D. — odczytała trzy litery wyrzeźbione na grubej skórze.

Wzruszyła ramionami i odeszła odrobinę zawiedziona tym, że niczego właściwie nie znalazła.

— OBIECAŁEŚ! — usłyszała krzyk Shiny.

Głupia!

Lucy rzuciła się jak opętana w kierunku schodów. Zeskoczyła z nich na sam parter i odkryła, że Shiny wcale tam nie ma. Prawo. Lewo. Rozejrzała się intensywnie, ale mimo to nie dostrzegła dziewczyny. Gdzie ona polazła?

— Obiecałem, że następnym razem, jak się spotkamy, będziemy wrogami — rozbrzmiał niski, choć chłopięcy głos i podejrzanie znajomy.

Podążyła za rozmową. Może złudnie dobiegała z bliska, ale Lucy i tak musiala się przekonać, czy myli się czy też nie.

Przeszła za schody.

— Proszę, powiedz, że nie mówisz poważnie?!

— Nie będę naprawiać popełnionych przez ciebie błędów — zapewnił młody mężczyzna.

— Tu nie chodzi o błędy, ale o przyszłość. O moją, twoją! Ty też nie chcesz, żeby wydarzyło się to, co ma się wydarzyć. Wiem, popełniłam już wiele błędów, nawet mama mi to wytknęła, ale to nie znaczy, że nie uda mi się naprawić większych pomyłek — tłumaczyła się dalej Shina.

Lucy oparła się kolumnę i wsłuchiwała. Wstrzymała odruchowo oddech.

— A czym są "większe pomyłki"? — zadrwił z niej.

— Ja...

Lucy opadła gwałtownie na podłogę. Odetchnęła ciężko.

— Nashi, nie bądź głupia...

— Ja jestem tym błędem, pomyłką — powtórzyła stanowczym tonem. — I nazywam się Shina, nie Nashi. Muszę zapobiec tylko temu. Zmienić... Zmienić przyszłość, jeśli tylko się da. Ochronić tych, których kocham, nawet jeśli oni mnie nigdy nie pokochają. Bo nigdy... Bo nigdy się nie narodzę.

— Jeśli... Jeśli się nie narodzisz, nigdy nie będziesz mogła zapobiec przyszłości, która ma nastąpić. To, co się ma stać, stanie się. Próbowałem wielokrotnie zapobiec wielu rzeczom, ale one i tak pozostają poza naszym zasięgiem.

— Nie... — nie zgodziła się ze słowami młodzieńca.

— Możesz powiedzieć trzy razy tak, możesz trzy razy zaprzeczyć na "nie" i możesz stanąć pomiędzy i nic nie zrobić. Los i tak zadecyduje za ciebie.

Rozległ się rumor.

Lucy odbiegła od kolumny i spojrzała w stronę wejścia. Zawiasy pękły. Drzwi jeszcze trzymały się w pionie, ale powoli przechylały się ku wnętrzu budynku. Nagle upadły, wzbijając kłęby kurzu w powietrze.

Panny młode stanęły w progu, wszystkie wpatrzone w Lucy. Ich martwy wzrok hipnotyzował. W myślach pojawiały się głosy, by dołączyć do ich wiecznego pierwszego tańca, wśród kwiatów i drzew. Liści i korzeni.

Lucy dławiła się ich słodkimi obietnicami, które padały przez zamknięte usta. Skąd dobiegały te głosy? Dlaczego zapraszały ją do siebie, skoro nie było jej spieszno do zostania panną młodą?

Nie pasowała do tych kobiet.

Szarpnęła gwałtownie głową, próbując się obudzić z tego dziwnego amoku. Jeden raz uderzyła się w skroń, potem drugi, za trzecim razem trafiła w czoło, ale nadal nie umiała pozbyć się tych głosów. Narastały w niej. Każdy wydawał się brzmieć w zupełnie innym języku, niezrozumiałym dla Lucy. Zadrżała na myśl o słowach, na które powinna jakoś odpowiedzieć.

Nie potrafiła.

Była obca.

Zagubiona.

— Wystarczy! — wrzasnęła.

Wrzask nie powstrzymał panien młodych. Uniosły ręce na wysokość barków i zaczęły sunąć się po podłodze. Ich stopy nie dotykały podłoża. Unosiły się, co nie pasowało do ich wcześniejszych ruchów. Wtedy były żwawsze, silniejsze, nie jak teraz.

— Wystarczy — powtórzyła, tym razem spokojniejszym tonem.

Zatrzymały się posłusznie.

Lucy obejrzała się przez ramię. Ktoś zbliżał się w jej kierunku. Opadła dziwnie zmęczona na schody i czekała. Bo naprawdę nie miała już sił uciekać, a pewnie zaraz czekała ją kolejna walka.

Możesz mnie wesprzeć tutaj:

Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!