Zeref nie spodziewał się, że po tym jak przeżyje wielką burzę w Crocus, cudownej stolicy Fiore, przyjdzie mu przechadzać się pustymi alejkami parku w Magnolii, w której ogłoszono stan nadzwyczajny i pozamykano szkoły wraz z niektórymi lokami. Temperatura spadła drastycznie, poniżej dwudziestu stopni na minusie, a poza tym wiał ostry, niekończący się wiatr, który nawet w grubym kożuchu z najlepszej wełny, wchodził aż do kości. Ach, oddałby wiele za pozostanie w ciepłym mieszkanku, ale właśnie dlatego wyszedł z niego, żeby się nie spóźnić.
Koczujący w parku bezdomni umierali. Każdego dnia zabieramo przymarznięte do ziemi zwłoki, ale najgorsze były te, które pozostawiono. Pierwszy z mężczyzn, przysypany grubą warstwą śniegu, przyczepiony lodem do ławy wciąż na niej spał. Próbowali go odłupać, ale według świadków leżał już od kilku dni w takim stanie. Służby miały większe problemy, więc pozostawiły biedaka na tej ławie w oczekiwaniu na cieplejsze dni.
Tyle zostało z bezimiennego człowieka. Porzucenie i samotność, bo miałeś w życiu pecha, a świat obrócił się przeciwko tobie.
Minął zmarłego mężczyznę. Oczy miał zamknięte, jakby położył się chwilę temu spać, w spokoju i świadomości, że złe dni, całe cierpienie i ból życia za chwilę odejdą w niepamięć. Nosił gruby płaszcz, zszyty z kilku różnych materiałów. Dodano do niego również parę warstw. Łaty nie pasowały do siebie, ale tkwiła w nich jakąś finezja, którą dostrzegłoby wprawne oko artysty
Przeżegnał się, przechodząc obok, choć jedynie w ramach dobrego gestu, gdyby bezdomny był wierzącym. Sam w nic nie wierzył, a przynajmniej nie w Boga. Wykonał gest, bo od stu lat Fiore wyznała wiarę katolicką. Stało się to po wielu wojnach, po niepotrzebnym rozlewie krwi i słynnej rzezi nad rzeką Syrenią, gdy wybito całą wioskę Lamia Scale. Czczono tam przez wieki bogów żywiołu. Wiele kapłanek i znachorek leczyło chorych od początku istnienia Fiore. Sztuka ludowa odznaczyła się szczególnie pod koniec XIX wieku na arenie międzynarodowej w trakcie pierwszych targów sztuki ludowej. Jednak nadszedł czas, kiedy silniejsi wybrali swoją wiarę, swoje wpływy. Lamia Scale popełniła jeden, zasadniczy błąd — szczerze stanęła po stronie własnej wiary, własnych przekonań.
Nie zamierzał popełnić tego samego błędu.
Dotarł do obozowiska bezdomnych — placu, na którym w lecie wypuszczano pawie, stawiano zagrodę. W zimie, gdy zwierzęta wracały do zoo, grupa bezdomnych zbierała się, by wspólnie przetrwać zimę. Każdej zimy zostawiali po sobie syf, ale tego, co zobaczą służby tej wiosny, nie potrafił sobie wyobrazić. Było ich kilkadziesiąt, jak nie setka. Kilku mężczyzn i dwie kobiety spojrzały na niego krzywo, ale zanim zdążyli ku niemu ruszyć, wyjął broń i załadował.
— Zastrzelę każdego, kto zbyt blisko podejdzie! — ostrzegł, a potem zmierzył wszystkich ostrym wzrokiem. Pistoletem wymierzył w każdego, kto znalazł się blisko. — Czy jest tu gdzieś smok?
Bezdomni popatrzyli się na siebie pytająco, moment później jeden z mężczyzn wyszedł przed wszystkich. Zapaskudzony, w podartym szalu i o spojrzeniu człowieka pokonanego. Ostrożnie podszedł do Zerefa i dopiero wtedy wyszeptał swoje imię:
— Igneel.
Mężczyzna kaszlnął. Flegma ściekła po jego twarzy. Wytarł ją rękawem, a potem odwrócił się i zaczął wracać do palącego się w kącie ogniska.
— Jestem Zeref — przedstawił się i w tym momencie Igneel zamarł.
Odwrócił się prędko i podbiegł do Zerefa, oczy trzymając szeroko otwarte, jakby właśnie w tej chwili zobaczył ducha.
— Zeref? — wyszeptał drżącym głosem — czy to z zimna, czy to ze strachu. — Jak ty... Jak ty się tu...
— Może porozmawiajmy z dala od nich. Mogę zaproponować ciepły obiad? Może wcześniej się wykąpiesz? Mam zarezerwowany pokój w hotelu, świeże ubrania na ciebie czekają, a nawet farba do włosów. Słyszałem, że kochasz czerwień. — Uśmiechnął się złośliwie i odszedł. Nie zamierzał czekać na decyzję Igneela. Wolał raczej, żeby mężczyzna sam do niego przyszedł.
Tak się też stało. Igneel ruszył biegiem, chwiał się na słabych nogach, ale zdołał dotrzymać Zerefowi kroku.
Igneel... Im dłużej Zeref patrzył na człowieka, którego uznawał za ojca, tym bardziej pragnął zaśmiać się mu w twarz. Słyszał tyle opowieści, tyle legend o władzy tego człowieka, o wielkiej akcji, która zakończyła się porwaniem Lucy, ale nigdy nie spodziewałby się, że legenda okaże się zwykłym żebrakiem. Gdyby spóźnił o dzień czy dwa, Igneel skończyłby jak jeden z martwych bezdomnych.
— Mówisz... — zaczął nieśmiało Igneel. — Mówisz prawdę?
— W jakiej konkretnie kwestii?
— Żartujesz sobie ze mnie? Jestem bezdomny, nie mam pieniędzy, jedzenia, nawet na ubrania. Jest lodowato. Mój syn wyrzucił mnie, brzydzi się mną...
— Natsu? — przerwał mu Zeref, kiedy doszli do samochodu.
Mard Geer odpalił silnik. Początkowo podejrzanie zacharczał, jakby zbyt długo stał na mrozie, ale po kilku wyłączeniach i włączeniach znowu zaczął pracować czysto. Zeref otworzył Igneelowi drzwi i pozwoli wejść do środka pierwszemu.
Zrobiło mu się niedobrze, kiedy walnął w niego odór wydobywający się z ojca, choć był jeszcze niczym w porównaniu do tego, co znaleźli w domu matki Mavis. Przyzwyczaił się szybko, a raczej zaakceptował ten smród. Usiadł najdalej jak tylko mógł. Mard Geer dla swojego bezpieczeństwa zasłonił część należącą do kierowcy.
— Natsu... Spotkałem sie z nim — kontynuowali rozmowę. — Chyba mnie nienawidzi. Na pewno mnie nienawidzi, o czym ja gadam! Zostawiłem go, gdy był jeszcze gówniarzem, a teraz zawiódł się, bo nasłuchał się jakiś głupot i... zobaczył mnie.
— No cóż, powinien być przygotowany, że nie wyjdziesz w ozłoconej zbroi i na rumaku po dziesięciu latach odsiadki. — Zeref może i tego nie oczekiwał, ale patrząc teraz na Igneela, zrozumiał, że oczekiwał czegoś więcej. Na pewno nie żebraka, więc poniekąd zawód Natsu nie wydawał mu się dziwny.
— A ty? — burknął Igneel, zbierając brudne, skołtunione włosy. — Zawiodłeś się.
Zeref pokręcił głową na boki. Kłamstwo przychodziło mu łatwo.
— I tak, i nie. Miałem pewnie oczekiwania, ale kiedy usłyszałem, że żebrzesz, przestałem sobie wyobrażać. Zacząłem myśleć realnie, ojcze.
Igneel zaśmiał się. Zerefowi niewiele brakowało, by sam wybuchnął śmiechem, słysząc padające z jego usta słowo "ojciec". Igneel musiał wiedzieć o jego prawdziwym pochodzeniu, więc w tej chwili oboje grali w zgrabną bitwę kłamstw.
— Czyli... — znowu Igneel niechętnie kontynuował. — Czyli pomożesz mi? Dostanę pieniądze, mieszkanie, samochód i ludzi?
— Ależ naturalnie, ojcze, przecież to moja powinność wobec ciebie. — Skłonił się przed Igneelem. — A na dodatek z pieniędzy Acnologii. Wszystko wykalkulowane. Mam plan, dzięki któremu pozbędziemy się jego raz na zawsze — powiedział z pełnym przekonaniem w głosie, kładąc dłoń na udzie Igneela.
Mężczyzna w pierwszej chwili wydawał się oniemiały propozycją. Uśmiech przyozdobił jego starą, zmęczoną twarz, lecz i on zgasł, gdy wrócił zdrowy rozsądek. Odepchnął dłoń Zerefa i wyprostował się na fotelu. Dopiero po chwili wyjrzał za okno, jakby zastanawiał się, gdzie właśnie go wiozą.
— Masz rację. — Zeref nie potrafił się powstrzymać przed drobnym żartem: — Z polecenia Acnologii mam cię zabić. Oczywiście będzie to możliwie najdotkliwsza z tortur. Będzie długo trwała.
Igneel zesztywniał z wrażenia. Zanim jednak zdążył się rzucić na Zerefa, ten dodał:
— Żartuję. Nie mam powodu, by cię zabić. Jesteś moich ojcem, którego kocham. Bardzo. Chcę w końcu szczęśliwej rodziny, ale nigdy to mi się nie uda, jeśli Acnologia będzie gdzieś obok. Póki co Acnologia jest w więzieniu i polecenia wydaje jego wnuczka.
— Wnuczka? — zdziwił się.
— Dokładnie. Ta sama kobieta, którą dawniej porwałeś.
— Dziewczynka — poprawił go Igneel.
— Dziewczynką była dziesięć la temu. — Igneel żył w przeszłości. Więzienie nie zmieniło go, zachowało go w przeszłości i nadal nie odzyskał świadomości.
"Minęło dziesięć lat" — stwierdzenie, które wypierał mężczyzna. Czas upłynął bezpowrotnie, pozostawiając na jego twarzy bruzdy, zmęczenie i niedowierzanie. Nagle sięgnął do twarzy Zerefa. Chciał położyć dłoń na jego policzku, ale w ostatniej chwili cofnął ją, jakby zdał sobie sprawę, jak obrzydliwy jest. Skrzywił się, brzydząc sobą i znienawidzonego dziecka, które dorosło i od którego wszystko teraz zależało.
Patrz na mnie, patrz tak dalej, zachęcał go w myślach Zeref, dobrze pamiętając, kiedy ostatni raz dłoń Igneela przywarła do jego policzka. Ból zapisał się na skórze.
— W takim razie do czego ci potrzebny stary ojciec? — burknął niewyraźnie i znów kaszlnął.
Wzruszył ramionami i na spokojnie odpowiedział Igneelowi:
— Ponieważ masz posłuch u ludzi. Wciąż wielu uważa cię za bohatera, za wielkiego Igneela! — podniósł głos, aby podkreślić powagę sytuacji. — Przynajmniej ich nadziei nie zdepcz.
— A co mnie inni odchodzą? — fuknął. — Dobrze, zgodzę się od ciebie wszystko przyjąć. Pokonamy Acnologię i zastanowimy się, co dalej.
— Wspaniale, ojcze.
Zacisnął za plecami pięść.
W samej postawie Igneela było coś irytującego i wcale nie dziwił się Natsu, że go zostawił na tym zimnie. Mężczyzna oczekiwał i to zbyt wiele. Przez najbliższe miesiące da radę zagwarantować mu wszystko, czego tylko zapragnie, ale dłużej już nie. Jeśli nie uda się, jeśli pomyli się choć w jednym miejscu, zabije Igneela bez chwili zawahania. Nie pocierpi, jak Jude, ale przynajmniej trafi do piekła, czyli tam, gdzie jego miejsce.
Bo i z takim ojcem nie widział żadnej przyszłości...
Igneela zostawili przed hotelem. Odjechali i zaparkowali kawałek dalej i na szybko otworzyli drzwi na szerz, chcąc pozbyć się obrzydliwego odoru.
Mard Geer schylił się przed pokrytym śniegiem krzewem i wykasłał z siebie trochę flegmy, którą wypluł na roślinę. Zeref powstrzymał się od takiego zachowania. Miał ochotę rzygać, zresztą znowu, ale kilka razy kiwnął głową i mu przeszło. Usiadł na fotelu, gdy drzwi były jeszcze otwarte.
— Chyba już wywietrzało — poinformował pochylonego nad krzakami Mard Geera.
Nic nie wywietrzało... Zeref czuł na sobie obrzydliwy odór, który pozostawił po sobie Igneel. Bohater? Wielki złoczyńca? Godne pożałowania! Nie zdziwił się wcale Natsu, że odrzucił tego nieudacznika. Miał prawo się zawieść...
— To gdzie teraz, panie? — Mard Geer wytarł twarz i usiadł od strony kierowcy w ten sam sposób, co Zeref. — Prywatnie czy służbowo?
Zeref zamrugał kilka razy ze zdziwienia. Odruchowo odsunął się od przyjaciela. Pamiętał, że jeszcze parę dni temu Mard Geer zmusił go do pocałunku i wyznał miłość. Do tej pory nie dał mu jasnej odpowiedzi...
Powiedzieć "nie" i skończyć wieloletnią przyjaźń? Jedyną, jaką miał?
Powiedzieć "tak" i żyć niezgodnie z własnymi uczuciami?
Wszystko było niejasne. To nie tak, że Mard Geer nie podobał się Zerefowi. Uważał go za przystojnego, młodego mężczyznę, ale wciąż patrzył na niego przez pryzmat pierwszego spotkania. Widział chłopca dotkniętego biedą. Tego chłopca zabrał ze sobą. Pomógł. A potem razem z nim dorastał. Nigdy nie sądził, że doprowadzi to do zrodzenia się uczucia...
— Ja... Miałem na myśli film albo coś innego. Ja... Nie chciałem, więc proszę, panie, nie złość się! — Zarumienił się.
Zeref w odpowiedzi tylko parsknął śmiechem. Wsiadł do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi.
— Prywatnie — wyszeptał, mając przed sobą wizję spokojnego wieczoru. Czy coś zaszkodzi, jeśli spróbuje coś zmienić?
Ułożył się wygodnie na fotelu od auta. Przesiadł się na przód, obok Mard Geera i włożył do odtwarzacza płytę z utworami Metalicany, którą Gajeel wcisnął mu w podzięce przed wyjazdem. Uśmiechnął się, gdy spokojne ballady wypłynęły przez nowe głośniki.
Zaczął stukać palcami o oparcie, choć nieustannie gubił rytm. Muzykiem najlepszym nie był, ale szczerze cenił piosenki nieżyjącego artysty i ojca Gajeela. Nawet jeśli nie żył, wciąż gdzieś tkwił obok nich, podnosząc na duchu, gdy tego potrzebowali, zanosząc ukojenie w ciężkich chwilach i pomagając, gdy tego potrzebowali.
— Panie, czy coś się stało? — spytał Mard Geer, gdy Zeref wpatrywał się w niego przez chwilę.
— Ja... Eee... — zająknął się. — Nie nazywaj mnie "panie". Przynajmniej nie prywatnie. Trochę to męczące.
— Postaram się.
— Tak, tak, już to widzę. — Westchnął ciężko, wiedząc, że nic się nie zmieni w tej kwestii. — Masz ochotę obejrzeć coś konkretnego.
— Hmm, nie za bardzo, a ty P... Zerefie? — poprawił się szybko.
— Też nic konkretnego, ale wolałbym jakąś komedię.
— Komedię? Gajeel zostawił nam jakiś film. Podobno oglądali z Levy i aż się poryczeli ze śmiechu.
Zeref zaśmiał się krótko.
— Tę dwójkę nietrudno rozśmieszyć, ale nie widzę problemu. To będzie... ciekawe. Przyda nam się odpoczynek.
— Mogę przygotować popcorn.
— Ja bym się zajął czymś do picia.
— Wino?
— Nie. — Pokręcił głową. — Zdecydowanie wolę herbatę, ewentualnie wycisnę sok.
— Jest zimno.
— W takim razie zdecydowanie herbata z imbirem i goździkiem.
Mard Geer przyspieszył, wjeżdżając na obwodnicę.
— Brzmi przepysznie.
— Brzmi? Będzie przepyszna! — dodał Zeref, niekoniecznie wierząc we własne zdolności kulinarne. W tej kwestii wolał ufać Mard Geerowi, ale jak raz coś spróbuje sam, to może się uda.
— A co z Augustem? — spytał jeszcze Mard Geer.
Dojechali do siedziby Acnologii, skromnej rezydencji, którą wybudował sobie na przedmieściach, a którą teraz oddał do dyspozycji Lucy.
— Na razie zajmuje się nim Levy, ale weźmiemy go do siebie. Może sie nie obudzi.
— Jak będzie potrzeba, to zajmę się nim w nocy.
— Dziękuję, to mój brat. Muszę wziąć za niego odpowiedzialność — dodał ciszej i uśmiechnął się z nadzieją, że to, co mówi, okaże sie prawdą. Powtarzał te same słowa jak mantrę, jak klątwę. Musiał zaopiekować się Augustem, niezależnie od okoliczności, które stanął mu na drodze.
0 Comments:
Prześlij komentarz