Jellal wjechał na posesję ostrym ślizgiem.
Ignorując ból w nodze, wyszła nieostrożnie bez laski. Pobiegła. Każdy krok wydawał się ostatnim, karciła się za bezmyślność, głupotę, ale w tych okolicznościach to one mogły uratować jej życie.
Weszła do pokoju Zerefa. Leżał wraz z Augustem na łóżku, wspólnie oglądali film. Wyłączyła im telewizor.
— Pakuj się! — rozkazała.
— Lucy, coś... coś się stało? — spytał, nie ruszając się z miejsca.
— Pomogłeś Igneelowi...
Zeref zamarł w bezruchu. Zagryzł po chwili wargę, otworzył usta i za chwilę je zamknął, nie znajdując wytłumaczenia ani tym bardziej wymówki.
— Nie obchodzi mnie to — dodała zamiast niego. — Muszę w kogoś wierzyć, inaczej stąd nie uciekniemy. Igneel nie chce mnie tylko zabić, on chce mnie ukarać. Każdą blizną tych dzieci, rozumiesz mnie?
Skinął głową.
— Skoro tak, to uciekamy. Nie zostawię cię. Chyba nie wierzysz, że on ci zaufał? Nie bądź głupi, Zerefie! Nie bądź, błagam cię. Masz Augusta, masz Mard Geera, masz mnie... Niezależnie od tego, co planowałeś, uciekajmy. Sprawy same się rozwiążą...
— Nie — przerwał jej. — Nie rozwiążą. Oni muszą zginąć. Lucy, to są potwory! Mam ich serdecznie dość. I Acnologii, i Jude'a, i Layli, i Igneela. Póki nie zginął, my nie odpoczniemy! Ile lat jeszcze będziesz siedzieć i.... — urwał i rozejrzał się po pokoju.
Coś zapiszczało. W pierwszej chwili wydawało się, że dźwięk dochodzi z dworu, ale Lucy wsłuchała się w pipczenie. Wsłuchała się w dziwną melodię, która dochodziła z korytarza albo pokoju. Alarm? Nie, nie przypominał niczego podobnego.
— Uciekaj — nakazała Zerefowi. — A jeśli to bomba? Zabierz małego. Szybko! Masz coś spakowane?
Przez chwilę leżał zdezorientowany. Nagle odrzucił kołdrę. Podał Lucy małego, a sam pochylił się i wyciągnął spod łóżka torbę. Lucy w tym czasie okryła Augusta grubym kocem. Wzięła podręczną torbę dla dzieci. Zeref wyciągnął jeszcze starą torebkę.
Wszystko przewiesił przez siebie, a potem zabrał Augusta od Lucy. Oboje pobiegli w stronę najbliższego wyjścia. Zeref miał na sobie tylko pidżamę, ale nie zająknął się, gdy chłód przedostał się przez otwarte drzwi.
— Gdzie Mard Geer?
— Długa historia, ale jest w samochodzie nieprzytomny. Szczegół. Tym razem ty mi zaufaj.
Zeref nie zwolnił.
— Dobrze — odpowiedział jej.
Minęli ostatni zakręt. Lucy zauważyła otwarte drzwi. Popchnęła Zerefa, by biegł jeszcze szybkiej, sama nie dawała już rady. Brakowało jej tchu, sił, energii... Noga bolała ją tak bardzo, przestawała ją powoli czuć. Bała, że nastąpi moment, w którym odmówi jej posłuszeństwa. Jeszcze trochę, biegnij, dasz radę.
Nagle ktoś ją pochwycił w nadgarstku. Wrzasnęła ze strachu.
— Nie zatrzymuj się! — zdołała wykrzyczeć Zerefowi.
Obejrzał się przez ramię, ale nie stanął. Przyspieszył jeszcze bardziej, aż zniknął za drzwiami.
Lucy szarpnęła ręką, uścisk sie wzmocnił.
— Proszę, przestań — usłyszała znajomy głos.
Jej źrenice rozszerzyły się w ogromnym zdziwieniu. Znała głos, lecz brzmiał on inaczej.
— Loki... — wyszeptała imię chłopaka.
— Proszę...
— Co ty robisz? Uciekam! Dlaczego mnie trzymasz? Tu coś... — Wstrzymała na moment oddech. — Loki, ty...
Pociągnęła ręką jeszcze raz, choć lżej. Odetchnęła ciężko i w tej samej chwili noga zesztywniała. Z trudem utrzymywała się na jej jednej. Zacisnęła szczękę z bólu. Loki to dostrzegł. Pochwycił ją pod ramię i pomógł ustać.
Coś w Lucy pękło. Zebrała w sobie po raz ostatni siły i odepchnęła od siebie chłopaka.
Oboje przewrócili się na podłogę. Lucy łupnęła o dywan, głową walnęła prawie o stojącą na korytarzu statuetkę.
— Jak mogłeś?! — ryknęła.
— O czym ty...
— Kto?! Kto powiedział o mojej matce?! KTO?! LOKI! KTO?!
Tyle osób podejrzewała, ale został jeszcze Loki, któremu powiedziała o swoich planach, który tak nagle się zmienił po rozmowie z Ichiyą. Dlaczego? Co się wtedy wydarzyło? Zmiana zachowania, zniknięcie, nawet wtedy nie zechciał z nią pójść do matki...
— Ja... — Zadrżał. — Lucy, nie chciałem.
Gdy padła odpowiedź, ręce Lucy opadły bezwładnie. Chciała płakać, ale łzy nie płynęły z jej pustych, pozbawionych wyrazu oczu. A więc to naprawdę był on? Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Liczyła na pomyłkę, że niesłusznie oskarżyła Lokiego. W rzeczywistości znów miała rację...
— Dlaczego? — wycharczała. — Dlaczego, Loki? Dlaczego? Dlaczego? DLACZEGO?! Tak bardzo mnie nienawidzisz? Czy coś źle zrobiłam? Niedobrą herbatę? Zostawiłam cię? Chyba nie byłeś zazdrosny o Natsu... przecież wtedy rozmawialiśmy. Loki, Loki... — Jej głos zanikał. Brakowało jej tchu, brakowało słów.
Zakaszlała, wypluwając ślinę i krew na podłogę. Dusiła się, jak nigdy wcześniej. Powietrze wokół niej stało się ciężkie, otępiające. Wokół widziała rozmazujące się obrazy, a w dali przyglądającego się Lokiego. Wstał. Lucy oparła się o podłogę, próbując podnieść. Noga jednak nie dała rady się poruszyć. Utkwiła w nieruchomej pozycji, więc sięgnęła ręką dalej. Chwyciła mocno i podciągnęła się w pozycji leżącej, wierząc, że w ten sposób dotrze do wyjścia. Drzwi wcale nie były tak daleko...
Loki chwycił ją, nim zdążyła dosięgnąć kolejnego fragmentu wykładziny.
— Zostaw mnie — wysapała.
Znowu te mroczki. Pokręciła głową. Tabletki. Musi wziąć tabletki od Porlyusici. W ten sposób sobie poradzi... Torebkę zostawiła w pokoju. Przeklęła własną głupotę.
— Zostaw! — rozkazała Lokiemu ją puścić.
Nie zrobił tego. Ścisnął ją nawet mocniej, niosąc ku wyjściu.
— Gdzie mnie niesiesz? — pytała dalej, a Loki milczał jak zaklęty. — Mówiłeś, że mnie kochasz? Mówiłeś, że mnie poślubisz? Ty cholerny kłamco. Ty obrzydliwy gnoju... TY...
— Wystarczy!
— Co "wystarczy"?!
— Przestań już Lucy, to nie jest śmieszne.
— Nie jest śmieszne? — powtórzyła, lekko zdezorientowana. — Czy ty...
Żółć podeszła jej do gardła. Pojawiły się nudności, a chwilę później odchyliła głowę na bok i wymiotowała na podłogę. Loki postawił ją. Przyklękła i jeszcze raz rzygnęła. Nie miała już czym. Zjadła za lekkie śniadanie, od tamtej pory nie wzięła niczego do żołądka. Wymiotowała samą żółcią. Chwyciła się za brzuch i wzięła kilka głębokich wdechów.
— Lucy... — Loki przytrzymał ją za ramiona. — Musimy cię zabrać do szpitala.
— Pieprz się! — wysyczała, wycierając twarz.
— Nie mów tak, proszę.
— Proszę?! — Szarpnęła go za kołnierz. — Nie żartuj sobie ze mnie. Tyle razy ja cię prosiłam. Żebyś mi pomógł, żebyś przy mnie był, a ty? Odwróciłeś się do mnie plecami. Nie potrzebuję twojej łaski.
— Nie bądź głupia...
— Gdyby nie ty, już dawno bym stąd uciekła!
Odwróciła się gwałtownie i spoliczkowała Lokiego. Wykorzystała moment amoku i chwyciła najbliżej stojącą rzeźbę. Dzięki jej pomocy, podniosła się, i pociągając za sobą nogę, zaczęła podskakiwać na drugiej ku wyjściu. Usłyszała ryk silnika.
Uśmiechnęła się. To Jellal i Zeref, wrócili po nią... W jednej chwili zawładnęła nią nieopisana nadzieja, która przygasiła wszelkie niepokoje. Przestała się bać, a obecność Lokiego nic więcej dla niej nie znaczyła. Liczyło się wyrwanie z tego przeklętego miejsca i rozpoczęcie nowego życia, ale... Jej uśmiech zbladł szybciej niż się pojawił.
Na posesję wjechał inny samochód.
Piszczenie ustało.
Zaśmiała się. Zaśmiała się żałośnie, stojąc w progu i trzymając się framugi drzwi. Dłonią palnęła się we własne czoło, przejechała palcami po wysuszonej skórze, aż natrafiła na łzy. Rozmazała resztki makijażu, wyłaniając starą bliznę.
Niech wszyscy będą przeklęci!
Lucy usunęła się po ścianie z bezradności. Jedno kolano przyciągnęła do piersi, ściskając je mocno, a potem załkała. Nie udało się... Przegrała...
Rozpięła kurtkę przez buzujące w niej gorąco. Zrzuciła ją z siebie, teraz mogła umrzeć na tym zimnie. Wolała zginąć przez mróz niż z rąk własnej rodziny.
— Nie wygłupiaj się, Lucy, proszę... — Loki okrył ją własnym płaszczem. Pochylił się i czule pocałował w czoło.
— Jak mogłeś? — spytała.
— Musiałem cię chronić. Nie chciałem, myślałem, że odejdę, ale nie potrafiłem cię tu zostawić.
Parsknęła śmiechem.
— Twoja łaska nie zna granic...
Z samochodu wyszedł Acnologia. Lucy uśmiechnęła się ironicznie w stronę dziadka, a potem splunęła na drogę przed nim. Pokręcił głową z dezaprobatą.
— Lucy, za bardzo przypominasz swoją matkę — stwierdził.
— Przepraszam, ale chyba więcej odziedziczyłam po dziadku. — Przechyliła głowę na bok i jeszcze raz się zaśmiała. — Przypadkiem nie powinieneś siedzieć w więzieniu? Jakiś ty głupi. Jesteś najgorszy. I ty, i ty! — Wskazała najpierw na Lokiego, potem na Acnologię.
Pojawiła się jeszcze jedna osoba. Lucy wstrzymała na moment oddech, obawiając się, kogo zobaczy. Spodziewała się każdego, już ignorowała wiarę w ludzi, których obdarzyła zaufaniem. Każdy po kolei ją zdradzał. Na końcu została sama...
— Starałam się... — wyjęczała przez łzy.
Zrzuciła płaszcz Lokiego i rzuciła go pod stopy Acnologii. Ktoś do niego dołączył.
Zamrugała, widziała niewyraźnie, z trudem rozpoznawała kształty. Przez chwilę skupiła się na jednej postaci, aż zrozumiała, że to Ichiya. Już nie ubrany w jaskrawy strój Elvisa Presleya, a w w garnitur i drogi płaszcz.
— Pozory... — zaczęła zdanie, czując niewyobrażalny uścisk w piersi — czasem mylą.
— Przepraszam, że się zawiodłaś, ale prawdziwi mężczyźni muszą czasem postąpić właściwie...
— Właściwie?! Nie pierzcie mi tu! JESTEŚCIE PIERDOLONYMI KURWAMI! GNIDAMI! Odejdźcie! No już, wypierdzielać! Wolałabym już spotkać Igneela, on przynajmniej szczerze próbuje mnie zamordować! Jedyny uczciwy wśród wszystkich. Zostawcie mnie! Odejdźcie! Natychmiast!
Acnologia zacmokał ustami. Przyklęknął przed Lucy i dotknął jej mokrego policzka, wycierając resztki makijażu. Przerażenie zamarło w oczach Lucy. Nie mogła oddychać. Dłoń Acnologii parzyła ją, ze wszystkich sił chciała ją odepchnąć, lecz Loki złapał ją.
— Zostaw mnie! — rozkazała.
— Mówiłem ci — zaczął spokojnym tonem Acnologia, zwracając się do Lokiego. — Ona nie wytrzyma. Dałem ci szansę, Lucy, ale nie wykorzystałaś jej. Myślałem, że jesteś inna od swojej matki. Niestety, muszę ci to uświadomić... Jesteś chora. Bardzo chora, kochanie. Pomogę ci...
— Niby jak? — Jej głos załamał się. — Dlaczego?
— Gdybyś tylko nie zabiła Mirajane, ale ty...
Zebrała ślinę w buzi i splunęła wzrost na twarz Acnologii. Cofnął się, wycierając twarz. Nagle podniósł dłoń i trzepnął Lucy w policzek.
Zaśmiała się. Tak, to zapiekło, ale było warto. Jeszcze raz parsknęła śmiechem, specjalnie dla Acnologii, swojego pieprzonego dziadka, wobec którego nie miała już żadnych wątpliwości.
— Życzę ci, żeby Igneel cię znalazł i spalił żywcem w tym pieprzonym domu ze wszystkimi pieprzonymi sługami! — Przeklęła go na wieki. Najgorsze słowa nie padły, zostawiła je dla siebie, powtarzając w myślach jak mantrę, jak modlitwę.
— Pomożemy ci... — mówił dalej Acnologia.
— Cudownie, kocham twoją pieprzoną pomoc! Wal się, a najlepiej strzel sobie w łeb. To będzie dla mnie najcudowniejsza pomoc! Nic lepszego od ciebie nie mogłabym dostać.
Ichiya odszedł na moment. Odebrał od kogoś telefon, lecz szybko się rozłączył, informując, że później oddzwoni. Obawiała się, że to Natsu. Ufał temu człowiekowi i dał się wpędzić w pułapkę, tak samo jak Lucy. Nienawidziła siebie, choć nie tak bardzo jak Acnologię czy Lokiego. Zdrajcy. Zabije ich...
— Loki, weź ją. Zawieziemy Lucy do szpitala. Będzie ci tam dobrze...
Acnologia jeszcze raz dotknął policzka Lucy. Nie stawiała się tym razem. Pozwoliła, by palec mężczyzny otarł jej skórę. Uśmiechnęła się i gdy spuścił gardę, przekręciła głowę i zagryzła jego palec. Gryzła mocno, aż do kości. Krew wypełniła jej usta, metaliczny posmak spłynął po gardle, ale był to smak cudowny, rozkoszny. Zaciskała zęby jeszcze mocniej, słysząc nieustające krzyki Acnologii.
Rozległ się chrzęst, a potem kość złamała się.
Loki odciągnął Lucy od Acnologii. Z palca został tylko kikut. Lucy wypluła wygryzioną kończynę i zaśmiała się radośnie.
— Teraz macie powód, żeby mnie wsadzić do psychiatryka…
0 Comments:
Prześlij komentarz