Wśród płomieni tańczą nowe pytania, a w popiołach zmarłych tkwią gdzieś odpowiedzi, których Harry i Erik usilnie potrzebują...
Erik rozsunął gałęzie
i dał przejść Harry’emu, nim je puścił. Ściemniało się. Tym razem nie z winy
chmur. Zbliżał się wieczór. Ani Erik, ani Harry ni wzięli ze sobą zegarka, by
sprawdzić godzinę, ale wątpili, by zmarnowali cały dzień na łażenie przez las.
Do Edgara przybyli z rana, jednak słońce znajdowało się już na linii horyzontu.
Pomarańczowe światło okrywało morską toń, która uszła szponom chaosu. I nawet on
nie wydawał się przerażający wśród jasnych promieni.
Szli wciąż w kierunku
miejsca, z którego wydobywał się dym, lecz nie zbaczali ze skraju lasu. Uznali,
że bezpieczniej będzie podążać po granicy nieznanego miejsca ze świadomością,
że mają, gdzie uciekać. Nie umieli przewidzieć, kiedy nastąpi następna walka.
— Nadal się pali —
odezwał się Harry, wskazując na niebo.
Spojrzał w górę. Erik
faktycznie widział cienki słup dymu, ale był zdecydowanie mniejszy niż gdy
weszli do lasu. Ogień powoli wygasał. Musieli się spieszyć, jeśli chcieli
odnaleźć źródło pożaru.
— Daleko jesteśmy od
tego miejsca? — spytał Erik, omijając kałużę. Żałował utratę butów, szczególnie
gdy teraz musiał się taplać w błocie w samych skarpetkach. Było mu mokro i
ślisko, aż dostawał dreszczy przy każdym kroku, ale przynajmniej żył. Udało mu
się pokonać człowieka pochłoniętego przez chaos…
Harry w milczeniu
przeskoczył nad wystającym korzeniem drzewa. Erik wzruszył ramionami i podążył
za przyjacielem, aby go dogonić. Gdy tak się stało, złapał Harry’ego za ramią i
zatrzymał.
— Daleko jesteśmy od
tego miejsca? — powtórzył pytanie.
Harry uniósł prawą
brew ze zdziwienia.
— Chyba nie —
odpowiedział krótko. Wyrwał się z uścisku Erika i ruszył dalej.
— Chyba czy nie, bo
wiesz, że to spora różnica.
— Wiem, że spora, ale
póki nie odnajdziemy źródła dymu, to nic nie zrobimy. W ogóle nie jestem pewien
czy cokolwiek da nam znalezienie całego ognia…
Erik wziął głęboki
wdech i przestał słuchać Harry’ego. Był zmęczony. Przez sto lat przesiadywał w
jednym miejscu, a teraz musiał przemierzać las zmarznięty, bez butów, ranny i
na dodatek głodny. Żałował, że Edgar nie poczęstował go jednak żadną bułeczką i
herbatą. Aż ślinka mu ciekła na myśl delikatnym cieście i słodkim, serowym
nadzieniu z rodzynkami. Pogłaskał się po brzuchu. Po misji na pewno pójdzie do
piekarni i wykupi wszystkie drożdżówki, a potem zabierze Alicję do pokoju,
włączy jakiś dobry film i zatrzyma ją przy sobie aż do rana.
— Czy ty mnie w ogóle
słuchasz? — Z zamyślenia wyrwał go Harry. — Nie słuchasz — oburzył się.
— Myślałem o Alicji —
wyznał.
— Cudownie, ale teraz
prosiłbym cię o uwagę.
— Przepraszam, Harry,
naprawdę przepraszam. — Westchnął ciężko i dopiero wtedy poczuł, że zrobiło się
gorąco. Podejrzanie gorąco. Robactwo wypełzło zza krzaków i zaczęło latać
wokoło Erika, denerwując go coraz bardziej z każdym krokiem. A wszystko przez
wydobywające się sprzed nich ciepło. Skoro słońce zachodziło, chłodny,
wieczorny wiatr powinien kierować się z nad morza.
Erik przystanął.
Zatrzymał również Harry’ego.
— Coś się stało? —
zaniepokoił się.
— Nie czujesz tego
gorąca? — zdziwił się, a potem dodał: — Jakby było przed nami.
Harry zamyślił się na
chwilę.
— Masz rację —
przyznał Erikowi rację. Skulił się i dotknął ziemi. — Chłodna. Ciepło
faktycznie wydobywa się gdzieś przed nami.
— A nie mówiłem —
mruknął pod nosem.
— Idziemy.
Harry pociągnął za
sobą Erika.
Rozpoznawał tę
okolicę. Niekoniecznie pamiętał każdy ze szczegółów, ale nie mógł zapomnieć
okręgu krzewów, które otaczały pustą polanę. To na niej znaleźli spaloną
kobietę. Jednak to miejsce znajdowało się po środku lasu, nie na jego skraju.
Erik złapał Harry’ego
za twarz. Ten jęknął z bólu.
— Co robisz? —
Odepchnął od siebie Erika. — No…
— Lewo i prawo… —
szepnął, a potem spojrzał w obie strony. Już nie było morza ani wolnej
przestrzeni, w której mogli toczyć walkę. Jedynie drzewa i niekończący się las.
— Edgar znowu nas uwięził.
Harry podążył za
wzrokiem Erika. Syknął ze złości i walnął pięścią o pień drzewa.
— Co ten Edgar
planuje? — spytał, a potem przykucnął. Erik nigdy wcześniej nie widział u
Harry’ego takiego wyrazu na twarzy… wyrazu bezsilności.
Erik położył dłoń na
ramieniu Harry’ego, chcąc dodać mu sił. Wtedy uderzył w niego obrzydliwy odór,
jakby spalonego ciała. Nie był to stary zapach. Nie… Cuchnęło zbyt intensywnie,
by nadal mogło być pozostałością po tamtej kobiecie.
Pobiegł w kierunku
krzaków i rozsunął je. Wrzask wydobył się z ust pierwszego z mężczyzn, którego
płomienie zaczynały dopiero pochłaniać. Ogień rozpalał się w pierwszym rzędzie
krzyży, gdy ostatnie z nich wygasły wraz z krzykiem zmarłych.
— Pomóż nam! — ryknął
starszy człowiek, szarpiąc ręką, którą przybito do kawałka drewna. Ogień
zatańczył pod jego stopami, jakby drażnił się z nim, a potem wspiął do kolan.
Wrzasnął w agonii, wijąc się wśród błagań mężczyzn, do których płomienie
jeszcze nie doszły.
Erik zachwiał się na nogach i cofnął, z
trudem utrzymując równowagę. Harry pochwycił go od tyłu i przytrzymał, by nie
upadł. Erik jednak nie znalazł więcej sił. Osunął się na ziemię i usiadł
dokładnie na stopach Harry’ego. Plecami oparł się o jego nogi.
Na
przeklętą puszkę Pandory, pomyślał,
nie zdołał wydusić z siebie choćby jednego zdania.
— Co się dzieje, Erik? — zapytał
zaniepokojony Harry. — Co tam zobaczyłeś? — pytał dalej, rozglądając się
wokoło. Nie widział niczego — ani własnymi oczami, ani z oczami Spowiednika.
Zobaczyłem?,
powtórzył pytająco w myślach. Żaden
krzyk, żaden jęk nie wydostawał się poza krzaki. Cisza panowała w miejscu,
gdzie siedział wraz z Harrym. Dlatego podniósł się. Pociągnął za sobą Harry’ego
i razem wyszli na pole krzyży. Gorąco uderzyło w jego twarz. Płomienie tańczyły
wokół mężczyzn, zagłuszając ich krzyki, gdy umierali w pożodze ognia. W rzędach
za płonącymi zostały tylko ciemne skorupy i nienaruszone, drewniane krzyże.
Harry podszedł bliżej. Oczy znów
zapłonęły mu czerwienią, równie mocną, gdy Erik poznał jego moc. Teraz jednak
wydawała się spokojna, inna od poprzedniej, a swoje przypuszczenia potwierdził,
gdy ból zszedł z ust umierających. Uśmiech spowił ich twarze.
— Co zrobiłeś? — spytał z
niedowierzaniem. — Ty chyba nie… Ty zmieniłeś im emocje? — sam znalazł
odpowiedź.
— Taki mały test — odparł obojętnym
tonem, po czym wzruszył ramionami. — Chyba powoli się uczę… — urwał, by na
moment się zastanowić. — Chyba przypominam sobie Edgara — dodał po chwili.
Harry odwrócił się i zaczął przyglądać
zmarłym mężczyznom. Każdemu po kolei. Erik nie miał na to sił. Pokręcił głową i
usiadł przy jednym z krzyży. Oparł się plecami o ciepłą, ale nie spaloną belkę
i westchnął ciężko. Odór spalonych ciał wciąż był nie do zniesienia, ale padał
ze zmęczenia i w tym momencie nie miał ochoty ruszać się gdziekolwiek — nawet
jeśli żołądek wywracał mu się do góry nogami.
— Pięćdziesiąt cztery osoby — odezwał
się Harry, przechodząc obok Erika.
— Odpocznij — poradził mu. — Już nie
żyją, nic nam nie powiedzą.
— Gdyby zmarli niczego nie mówili, to
wiele spraw kryminalistycznych nigdy nie zostałoby rozwiązanych. Nawet nie
wiesz, jak technologia się zmieniła.
— Zgadza się, nie wiem — przyznał
niechętnie. Zastanawiał się, czy Harry był złośliwy celowo, czy może miał ją
już we krwi. — To rób tym zmarłym, co chcesz. Ja tu posiedzę. I tak nic nie
zdziałam, póki nie pójdziemy dalej.
Wyciągnął się i odetchnął z ulgą. Od
niechcenia zaczął liczyć poszczególne krzyże. Ich liczba w tym momencie nic nie
znaczyła dla Erika, nie wiedział, ile osób zamieszkiwało wyspę, czy Edgar
pozbył się wszystkich. Równie dobrze mogli znaleźć się w kolejnej z jego
pułapek i włączyć się w część obrazu, który wykreował Spowiednik.
Skończył liczyć. Zgadzało się wszystko.
Pięćdziesiąt cztery krzyże ze spalonymi mężczyznami.
— Żadnej kobiety… — zdał sobie nagle
sprawę.
Harry obejrzał się przez ramię i
spojrzał na niego wzrokiem pełnym dumy.
— Żadnej kobiety — powtórzył słowa
przyjaciela.
Podbiegł do Erika i położył mu dłoń na
ramieniu. Uśmiechnął się szeroko, za szeroko jak na niego, a potem dumnie
odparł:
— Masz rację, właśnie oto chodzi. Ona
wtedy żyła, nie powinna. Oni wszyscy nie żyją. — Wskazał na spalonych, nawet na
mężczyzn, który niedawno zginęli. — To nie była moc Edgara, to była jakaś
kobieta. Na mądrość Ateny, czemu wcześniej się nie zorientowałem.
Odszedł i zaczął przyglądać się twarzom
zmarłych, które były pokryte czarnymi skorupami. Kopnął jeden z krzyży.
Przechylił się na bok, a potem opadł na bok, pociągając za sobą kolejny, jak w
dominie. Erik szybko podniósł się i podbiegł do Harry’ego, gdy krzyż, na którym
się opierał, przewrócił się na ziemię wraz z innymi.
— Harry?
— Tak, słucham.
— Po co to zrobiłeś? — dopytał się
Erik, kopiąc czyjąś głowę, aby przejść dalej. Syknął z bólu, gdy nieprzyjemny
impuls przeszedł po całej jego nodze. Schylił się i złapał za nią. Zapomniał.
Nie miał butów, a czaszka zmarłego była twarda. Poruszył palcem, aby sprawdzić,
czy przypadkiem go sobie nie złamał. Dzięki Fortunie, nic się nie stało.
— Łatwiej będzie przejść. Poza tym,
jeśli ktoś zaatakuje, nie zrzuci na nas krzyży. Tak jest łatwiej.
— Niekoniecznie widzę sens, ale niech
ci będzie.
Machnął ręką i przeszedł przez polanę
ciał, tym razem nie kopiąc żadnej z głów. Jednak nadal przyglądał im się. Nie
wyglądali znajomo. Wręcz przeciwnie, były to dla Erika zupełnie obce twarze.
Nie znał powodu, dla którego spłonęli i dla którego Edgar zabijał ich, jako
golibroda. Wiedział jedno — zasłużyli na taki los, przynajmniej w mniemaniu
Edgara.
— Dlaczego zginęli? Co zrobili? —
spytał Harry’ego. Ten westchnął.
— Nie wiem.
Erik zmarszczył czoło. Harry jak
najbardziej wiedział, dlaczego zginęli, a nawet jeśli nie był pewien w pełni,
to musiał coś podejrzewać. Erik wzruszył ramionami i dołączył Harry’ego, gdy
zza drzewami rozległy się rozmowy. Pierwszego z głosów nie znali, drugi Erik
rozpoznał od razu — należał do Alicji.
— No i ją znaleźliśmy — odparł dumnie,
a później ruszył w kierunku, z którego dobiegała konwersacja.
Harry jednak zatrzymał go.
— Nie czujesz? — zdziwił się.
— Co mam czuć? — odpowiedział pytaniem
i przez moment się zastanowił. Faktycznie wokół zrobiło się jakoś goręcej.
Ogień już wygasł, ciała emanowały jedynie ciepłem, ale mimo to powietrze robiło
się ciężkie i gorące.
Rozległo się pęknięcie. Ani Harry, ani
Erik nie poruszyli się. Dopiero, gdy usłyszeli dźwięk, równocześnie obejrzeli
się przez ramię. Ręka jednego ze spalonych mężczyzn pękła wzdłuż. Jasna, niemal
mleczna skóra wyłożyła się spod czarnej skorupy. Jeden z palców wskazał na nich.
Płomień zakręcił się wokół kobiecego paznokcia, potem objął całą dłoń.
— Uciek… — nim Harry zdążył dokończyć,
kobieta wyskoczyła spod czarnej skorupy i dotknęła całą dłonią trawy. Polana
pokryła się w krwawym ogniu.
Erik stanął na jednym z ciał i przyciągnął
do siebie Harry’ego. Uniknął szarżujących płomieni, lecz te nie zanikły.
— Kim ona… — ponownie urwał, gdy
spojrzał w kierunku kobiety. Zadrżał. — Luna? — zapytał z niedowierzaniem.
— Luna? — powtórzył zaskoczony Erik,
oglądając kobietę. Była młoda, wyglądała na nastolatkę, a dziecinny wygląd
dopełniały jasnoróżowe włosy. Spojrzenie miała przebiegłe i pełne nienawiści,
którą kierowała wprost na Harry’ego.
— Witam, panie — odparła żartobliwym
tonem. — Przykro mi, ale musicie zostać pokonani. — Schyliła się, jakby
faktycznie ich przepraszała. — Niefortunnie się złożyło, bardzo niefortunnie.
Dziękuję z całego serca, że pozwoliliście Edgarowi pobawić się. Dla niego wiele
to znaczyło.
Erik przykucnął. Ogień żarzył się pod
jego stopami, nie było szans, aby mogli zejść bezpiecznie na ziemię i nie
spalić żywcem.
— Bardzo niefortunnie się stało, że
zabiłaś tych ludzi — powiedział, aby podtrzymać rozmowę. — Gdyby nie oni, nie
mielibyśmy dokąd uciec.
— Tak się złożyło, że nie chciałam was
od razu zabić. Nie lubię śmierci. Śmierć to ostateczna rozgrywka, ostateczna
decyzja. Myślałam, że odejdziecie. To nie Edgar zostawił Atreusowi list.
— Ojcu?! — krzyknął Harry. — Mój ojciec
dostał od Ateny list?
Luna kiwnęła w odpowiedzi.
— Harry, dokładnie. Harry, nie walcz ze
mną. Harry, przyłącz się do mnie — mówiła, jakby cytowała czyjeś słowa. —
Eleanor ma dla ciebie wiadomość i szansę. Inaczej i tak się do niej
przyłączysz. Przeznaczenie to przeznaczenie. Zawsze będziesz dążył do tego
samego końca, ale masz prawo trochę inną drogę niż myślisz.
— Jeśli nie zgodzę się? — zapytał
szybko, bez cienia wątpliwości w oczach.
— Przyłączysz się, ale wcześniej
będziesz cierpiał. Bardzo za to przepraszam. — Ponownie schyliła czoło. —
Naprawdę wybaczcie mi, że muszę was straszyć. Przepraszam. Moje przeprosiny nic
nie zmienią, ale przynajmniej będzie mi lżej na sercu. Tak więc proszę,
wybaczcie mi.
— Przykro mi, ale nie wybaczymy —
odpowiedział Harry, również za Erika.
Luna weszła w ogień. Różowe włosy
uniosły się, kolor zmieniał. Języki ognia zajmowało z początku tylko jej
końcówki, wydłużając aż po same małe piersi, potem jednak pochłonęły cale
włosy, które stały się czerwone jak krew. Czerwone, jak same włosy strażniczki
ognia i matki Alicji.
Erik zadrżał na jej widok. Otaczało go
zewsząd gorąco, ale on czuł chłód. Musieli wydostać się z tego piekła. Miał złe
przeczucia, choć co jeszcze czekało na nich oprócz śmierci w płomieniach?
Obawiał się, że właśnie coś gorszego…
— Przepuść nas — rozkazał
niespodziewanie Harry. — Jesteś spokojna, nie chcesz nas zabić — słowa
wypowiedział, jakby rzucał na Lunę zaklęcie.
— Jestem spokojna i nie chcę was zabić
— przyznała kobieta. Pochyliła się i zebrała w dłoni garść ognia. — Muszę was
tutaj tylko zatrzymać.
— Nie, musisz nas wypuścić — powtórzył
stanowczym tonem. — Jesteś chyba trochę rozkojarzona…
— Nie, Harry — przerwała mężczyźnie.
Posłała mu smutny, pełen zawodu uśmiech. — Wiem, kim jesteś. Erik chyba
określił cię mianem „Spowiednika”. Podoba mi się. Jej też się spodoba. I
przepraszam, że podsłuchiwałam, tak wyszło. Pomyliłam się, ale musiałam
usłyszeć waszą rozmowę.
— Puść nas — próbował dalej, nie
poddawał się.
Erik przyglądał się uporowi Harry’ego z
podziwem. Luna nie wytrąciła go z równowagi, choć właśnie przyznała, że zna
jego sekret. Okoliczności nie sprzyjały im. Musieli się wydostać, ale sztuki
Harry’ego nie działały. Nie był w stanie korzystać ze swoich sztuczek. Nawet
jeśli przypomniał sobie rok spędzony z Edgarem.
— Co z Alicją? — zaczął Erik,
zastanawiając się, co zamierzają zrobić z dziewczyną.
Luna przechyliła głowę na bok i
zamyśliła się na moment.
— Beatrice zajmie się nią —
odpowiedziała niepewnie. — Sądzę, że się zajmie — dodała po chwili. — Beatrice
jest bardzo specyficzną osobą. Albo ją otruje, albo skończy się na bułeczkach.
— Bułeczkach? — zapytali równocześnie z
Harry.
— Oj, bułeczki. — Uśmiechnęła się. — Ty
też je jadłeś, prawda? Nie wiesz, z czego były zrobione? Niekoniecznie
wcześniej zabijałam tym mężczyzn. Oj, przepraszam. — Pokręciła głową. — Nie
powinnam wam mówić, że są zrobione z mięsa ludzkiego. Przepraszam najmocniej.
— Mi… Mięsa? — powtórzył Erik, a potem
aż skrzywił z niesmaku. Niedobrze zrobiło mu się na myśl, że o mało co nie
zjadł tych bułeczek.
— Tak więc o Alicję się nie martwcie, o
siebie też nie. Przeżyjecie — zapewniła ich. — Przeżyjecie, ale będziecie
musieli troszkę pocierpieć. Tak, tak się stanie. Smutne — przyznała i zaraz
zaśmiała się. — Ludzki żywot kończy się tam, gdzie zaczynają. W takim razie,
gdzie wy stoicie? Pomiędzy?
Przeszła obok mężczyzn. W wystarczającej
odległości, by Erik nie mógł jej dosięgnąć. Posłała im niewinny uśmiech, gdy w
oczach zebrały się łzy.
— Proszę, nie skaczcie w ogień. Nie
chcę was zabić. Harry nie może zginąć, a tobie Eriku również nie życzę śmierci.
Pomachała im na pożegnanie i odeszła,
pozostawiając ich wśród płomieni. Erik przykucnął i wyciągnął rękę, lecz nim
zdążył choćby dotknąć płomieni, na skórze wyłonił się czerwony ślad po
poparzeniu. Cofnął dłoń.
— Nie damy rady skoczyć w ogień —
powiedział do Harry’ego, ocierając poparzone miejsce.
— Luna nie zamierza nas zabić. —
Zbliżył palec do płomieni, lecz szybko zabrał go. — Faktycznie piecze —
przyznał.
— No niemożliwe — zażartował Erik. —
Myślisz, że to poparzenie to tylko zabawa? — Zmarszczył czoło. — Nie musisz
sprawdzać. Tak, to boli. O bogowie, nie damy rady i tym razem… — Pokręcił głową
z zawodu. — Pech za nami łazi i tyle.
— Bogów z nami nie ma — przypomniał mu
Harry.
— Właśnie, bogów tu nie ma, ale jakoś
pecha jest, rośliny są, wszystko jest! Nawet ogień. Dlaczego ogień jest taki
gorący?! — krzyknął w złości.
— Ponieważ to moc Luny i przypomina mi
bardzo umiejętność matki Alicji.
— Matki… Alicji… — powtórzył niepewnie.
Spojrzał w ogień. Nigdy nie doświadczył
mocy strażniczki ognia. Jedynie słyszał legendy o jej potędze, o której mówiło
się czasem, że przewyższa tę, którą posiadali bogowie. Włosy miała czerwone,
jak krew, lecz uwalniała moc, ogień zajmował jej głowę. Oczy pochłania
nienawiść. Luna nie przypominała jej, była zupełnie inna. Ogień matki Alicji
wyobrażał sobie jako szalony, nieposkromiony byt, ogień Luny był spokojny i
piękny. Każdy płomień mienił się innym kolorem, która zlewała się wśród
pobojowiska ciał. Był cichy i płynął jak rzeka, nie pochłaniając spalonych
mężczyzn, a jakby utulając ich do snu.
— Możemy po nich przejść. —Wskazał
palcem na ścieżkę z ciał. Ostatnie z nich znajdowało się przy krzewach. Byli w
stanie skoczyć i ominąć ogień. — Damy radę.
— Nigdy nie byłeś zbyt dobrą baletnicą
— zażartował sobie Harry.
— Jakbyś ty umiał utrzymać równowagę,
Errikosie — wypowiedział pierwotne imię Harry’ego, te z którym się urodzin.
Opuścił głowę i westchnął.
— Errikos — powtórzył imię i uśmiechnął
się ponuro. — Jestem teraz Harry.
— Oboje trochę odsunęliśmy się od
bogów, prawda?
— Trochę tak, trochę nie. Errikos to
imię, które można tłumaczyć na Henry. Harry z kolei jest w niektórych krajach
uznawane za zdrobnienie od Henry’ego. Nie umiem całkowicie odejść od bogów, oni
są częścią mnie. Dlatego musimy spełnić wymagania Ateny.
— Zdobędziemy chaos, uratujemy Alicję,
a przy okazji poinformujemy o zdradzie. — Kiwnął. — Damy radę.
— Jeśli nie, Atena nas chyba wyrzuci na
bruk.
Erik zaśmiał się.
— Ja bym obstawiał, że wyśle nas wprost
do Tartaru. Oj, mam tylko nadzieję, że będzie tam chłodniej.
Erik ruszył pierwszy. Stanął na klatce
piersiowej mężczyzny i zbadał, czy się nie chwieje. Podał Harry’emu dłoń.
Początkowo niepewnie podszedł do Erika. Wydawało się, że nie ufał mu, lecz w
rzeczywistości ogień zaczął szaleć. Erik dostrzegł to dopiero po chwili. Jakby
Luna wybuchła ze złości, gdy oni próbowali przejść po ciałach.
Nie było czasu.
Erik pociągnął za sobą Harry’ego i
zaczął skakać po kolejnych zwłokach, nie zostając przy żadnym z ciał dłużej niż
kilka sekund. Znajdowali się coraz bliżej krzaków, lecz żar palił jego plecy, a
przecież Harry był bardziej narażony niż on na płomienie.
Syknął i znów przyspieszył. Chwiał się,
tracił równowagę, nie zastanawiał się, na jakiej części ciała właśnie stanie.
Widział przed sobą tylko krzaki. Jeden krok, dwa, zostało niewiele, aż w końcu
skoczył i wylądował na trawie. Harry upadł obok niego. Podniósł go jednak
szybko i znów pociągnął. Zaczęli biec przez las.
— Cmentarz — powiedział nagle Harry.
Złapał Erika w nadgarstku i tym razem objął prowadzenie. — Jest tam Alicja.
Ogień zajął drzewo za nimi. Oskoczyli w
bok, lecz płomień dosięgną boku Harry’ego. Syknął i skulił się z bólu.
Erik rozejrzał się. Nigdzie nie widział
Luny, ale czuł jej obecność. Wiedział, że ukrywa się wśród drzew i znów
przeprasza za to, że będzie musiała ich skrzywdzić. Niedoczekanie, pomyślał Erik, dalej biegnąc. Harry nie zwolnił ani
na moment. W jego białych oczach zanikły wątpliwości, patrzył przed siebie w
skupieniu i z uśmiechem na twarzy. Nauczył się czy przypomniał sobie naukę
Edgara, nie miało to znaczenia. Najważniejsze, że zaczął korzystać ze swoich
mocy.
— Alicjo, uciekaj stamtąd! — ryknął
Harry, kiedy wyskoczyli na wrzosowisko...
0 Comments:
Prześlij komentarz